Uznana aktorka Starego teatru i Dyrektor teatru im. Słowackiego w Krakowie. 35 lat razem. On jest introwertykiem, ona ma włoski temperament. Ale Krzysztof Głuchowski wie, jak rozwiązywać problemy. Skoro ma się tak wspaniałą żonę jak Iwona Budner, trzeba czekać na wybaczenie!
Iwona Budner – absolwentka Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Od 1991 roku należy do zespołu Starego Teatru, gdzie zagrała ponad 30 ról. Wystąpiła w wielu inscenizacjach Krystiana Lupy, np. w „Lunatykach I” (jako Ilona) i „Lunatykach II” (jako Hanna Wendling), „Mistrzu i Małgorzacie” (jako Hella) czy „Zaratustrze” (jako Rita). W „Factory 2” uwiodła publiczność brawurową kreacją Holly Woodlawn.
Krzysztof Głuchowski– absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Producent teatralny i filmowy, kurator wystaw. Pierwszy dyrektor galerii sztuki współczesnej Bunkier Sztuki. Współorganizator festiwali filmowych, m.in. Off Camera, i teatralnych – Boska Komedia. Od 2016 roku dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
IWONA BUDNER O KRZYSZTOFIE GŁUCHOWSKIM
Pochodzę z Kowar, miasteczka na Dolnym Śląsku. Po maturze wsiadłam do pociągu do Gdyni, na egzamin do policealnego Studium Wokalno – Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym. Tak zaczęła się moja przygoda z teatrem. Od czasu do czasu grywałam w jakichś filmach, ale tak naprawdę jestem aktorką teatralną. Nie lubię robić wokół siebie szumu. Pani udzielam… pierwszego wywiadu.
Poznaliśmy się z Krzysztofem na PWST w Krakowie, byliśmy na jednym roku. Najpierw zaszłam w ciążę, urodziłam syna, potem postanowiliśmy, że spróbujemy być razem. 12 sierpnia minęło 35 lat. Pamiętam swoje przerażenie, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Starsze koleżanki mówiły: „Albo macierzyństwo, albo aktorstwo”. Postanowiłam, że spróbuję zostać matką i aktorką. Krzysztof był odpowiedzialny, ale jak to bywa, główny ciężar opieki nad dzieckiem spadł na mnie. Mieszkaliśmy w akademiku przy Pomorskiej, nie było łatwo. Wtedy nikt nie słyszał o pampersach, codziennie prałam sterty pieluch tetrowych i biegłam na zajęcia. Krzysiek zawsze był działaczem, na studiach również. To był dla mnie sygnał, że tak będzie do końca naszego życia. Nie pomyliłam się.
Dyplom zrobiliśmy wspólnie. Szkice z „Człowieka bez właściwości” w reż. Krystiana Lupy. Niesamowite wydarzenie: 4,5 godzinny spektakl z naszymi wielkimi rolami. Po szkole dostałam angaż do Teatru Starego. Mój mąż również. Zawód aktora teatralnego jest ciężki, całe życie człowiek staje przed tablicą ogłoszeń i sprawdza: jestem w tej obsadzie, czy mnie nie ma? Im aktorka starsza, tym rzadziej bywa. Smutne to. Krzysztof chyba nie chciał tak żyć. W wieku 26 lat został dyrektorem Bunkra Sztuki i świetnie sobie poradził.
Moje życie zawodowe zawsze było na drugim miejscu. Mąż był - i do dzisiejszego dnia jest - skupiony na pracy. Przez lata jeździłam sama z dzieckiem na wakacje. Któregoś lata na plaży syn obsypał mnie piaskiem i ja, otrzepując się z tego piachu, zgubiłam obrączkę. Przekopaliśmy pół plaży, ale się nie odnalazła. Pomyślałam, że to zły znak. Natychmiast wykonałam telefon do Krzyśka i, prawie płacząc, opowiedziałam mu, co się stało. Po tygodniu przyjechał po nas i przywiózł mi... nową obrączkę. Odczarował zły omen. 25 lat mieszkaliśmy na 50 metrach bez balkonu, ale zawsze marzyłam o mieszkaniu z tarasem. Gdziekolwiek byłam, a dużo jeździłam ze spektaklami Krystiana Lupy, spacerując po Paryżu, Madrycie, Atenach, zadzierałam głowę do góry i z zachwytem patrzyłam na tarasy z roślinami i drzewkami. Dziewięć lat temu znalazłam w internecie ogłoszenie „Bajeczne Dąbie nad Wisłą”. Na szóstym piętrze zobaczyłam „nasze” mieszkanie z czterdziestometrowym tarasem i pięknym widokiem. Poszłam do męża i mówię: „Krzysztof, musimy to mieszkanie sobie kupić”. Rzucił okiem i odparł: „Rzeczywiście, to mieszkanie musi być nasze”. To jest mój raj. Każdej wiosny sadzę nowe kwiaty i krzewy, drzewka mi nie wyszły. W tym roku pomalowałam wszystkie doniczki na różne kolory. Tu celebrujemy nasze śniadania. To nasz rytuał.
Krzysztof jest człowiekiem czynu. Kocha Teatr Słowackiego: każdy zakamarek, każdy rekwizyt, ślad, wspomnienie, zespół. Nie zabiorę mu tej miłości. Uważam, że człowiek w związku musi mieć poczucie wolności. Oczywiście marzę o tym, żeby mąż na wakacjach nie odbierał telefonów. Niestety, rzadko się zdarza, żeby nie zadzwonił ktoś z teatru z „bardzo ważną sprawą”. Wtedy jestem naprawdę zła. Nie na Krzysztofa, tylko na osobę po drugiej stronie.
Oboje z Krzysztofem staramy się być konstruktywni. Budujemy zamiast burzyć. Każde potknięcie, z którego człowiek się podniesie, to kolejny znak, że warto być razem. Nienawidzę zamiatania problemów pod dywan. Kiedy coś mnie denerwuje, muszę to wyjaśnić, od razu mówię, co leży mi na sercu. Krzysztof ma taką cechę, że tylko słucha, więc w pewnym momencie protestuję: „Krzysztof, to nie jest mój monolog ani monodram. Chciałabym, żebyś zajął stanowisko”. On wtedy zajmuje takie stanowisko: „Tak, oczywiście masz rację”. Wiem, że mężczyźni nie są wylewni, ale ja potrzebuję rozmowy! Ostatnie dwa lata, odkąd Krzysztof zaczął być szykanowany, to był dla nas ciężki czas. Mąż był załamany, ja również. Jako dyrektor Słowackiego odniósł ogromne sukcesy: „Dziady”, „1989”, „Znachor”, owacje na stojąco i bilety wykupione na kilka miesięcy, a pan marszałek uznał, że należy go wyrzucić. Bywam na wszystkich premierach w teatrze męża i nigdy nie widziałam pana marszałka. Uważam to za niegodziwość. Jestem zła i bezradna, ale staram się dawać mężowi wsparcie. Walczy, żeby nie zawieść ludzi. Czuje się odpowiedzialny za zespół, to go spala. My sobie poradzimy, cokolwiek się wydarzy. Nie mamy samochodu, jemy rośliny, cieszymy się codziennością, więc trudno nas złamać. Świat nie zaczyna się, ani nie kończy na teatrze. Zawsze można robić w życiu coś innego.
KRZYSZTOF GŁUCHOWSKI O IWONIE BUDNER
U mnie zakochanie przyszło bardzo szybko. U Iwony nie. Musiałem zasłużyć, nie było łatwo. Byłem młody i arogancki. Wierzyłem, że jestem królem dżungli. Faceci w wieku lat 20 często tak myślą, zwłaszcza ci, którym się wydaje, że są mądrzy, wysocy i przystojni. Iwona ledwo muskała mnie wzrokiem. Nie mam pojęcia, czym ją w końcu zdobyłem. Wychowaliśmy się w specyficznych czasach, w których nie było nadziei, a mimo to walczyliśmy z ustrojem z młodzieńczą butą. Byłem drużynowym w podziemnym harcerstwie, wydawało nam się, że robimy niesamowite rzeczy. Z dzisiejszej perspektywy nie miało to większego sensu, ale widocznie miało sens dla mnie, jakoś mnie ukształtowało. Nie wiem, co poczułem kiedy usłyszałem, że zostanę ojcem, ale wiedziałem, jak mam się zachować. To jest moja wada genetyczna, dlatego PiS ma ze mną problem. Nie można mnie zastraszyć, wiem, kiedy należy wstać i wyjść, a kiedy dać komuś w papę. Wziąłem ojcostwo na klatę, bo tak należało. Byłem beztroskim człowiekiem i nie myślałem o tym, co to znaczy być ojcem, mężem. Działałem instynktownie. Musieliśmy sobie z Iwoną poradzić. Miałem 23 lata, wierzyłem, że wszystko się poukłada. No i poukładało się.
W naszym związku to Iwona patrzy w przyszłość. Dzięki niej kupiliśmy mieszkanie z tarasem, które wypatrzyła. Ja oczywiście natychmiast się do tego dostosowuję, ale mam niestety inną wadę genetyczną - być może wyniesioną z wychowania w komunie - że żyje się tylko dniem dzisiejszym. Niedawno uświadomiłem sobie, że to, co robię, nie ma końca. W teatrze tworzymy jedną wielką rzecz, a za chwilę... następną. Tak wielką, że wszyscy myślą: „Wow, to już finał”. Nie ma finału. W kolejce czeka dziesięć nowych projektów. Na szczęście moja żona potrafi planować. Codziennie pyta: „Co jutro jemy na śniadanie?”. To jest bardzo ważne pytanie dla wegan, bo trzeba kupić odpowiednie rzeczy i je przygotować. Pytanie zawsze wychodzi od niej, co oznacza, że już to wymyśliła, ale pyta na zasadzie: „Znowu o tym nie pomyślałeś”. I ma rację. Dzisiaj zjedliśmy tofucznicę.
Lubimy razem gotować, ale najbardziej chodzić. Na wakacjach potrafimy przejść dziennie 30 km. Iwona nie lubi chodzić po wysokich górach, ja lubię, ale znajdujemy kompromis: szlaki, które nie są ani za wysoko, ani za nisko. Nie mamy samochodu, jesteśmy fanami komunikacji miejskiej. Ja codziennie chodzę do pracy pieszo – niecałe pięć kilometrów - i pieszo wracam, to mnie uspokaja.
Gdybym chciał żonie sprawić przyjemność, na wakacjach powinienem zostawić telefon w domu. Prawda jest taka, że ja też go nie lubię, ale nie mam wyjścia w tej trudnej sytuacji. W teatrze każdego dnia wydarza się kilka wojen nuklearnych, jesteśmy trochę w okopach, to jest nasza codzienność. Odkąd zostałem dyrektorem, tu spędzam większość mojego czasu. Dlatego tak celebrujemy śniadania, bo to jest jedyny moment, gdy nie mam włączonego telefonu. Syn nie poszedł w nasze ślady, chociaż wychował się w kinie i w teatrze. I bardzo dobrze, bo to nie jest dobry biotop. Nasze środowisko to oprócz cudownych zdarzeń i chwil, niestety też świat ludzi nieszczęsnych, wiecznie sfrustrowanych, wiecznie niezadowolonych i źle opłacanych. Gdy odnosimy sukces, jesteśmy nieszczęśliwi, gdy nie odnosimy, jesteśmy nieszczęśliwi. Mamy wszystkie nerwy i uczucia na wierzchu, a jednocześnie je skrywamy. Wiecznie potrzebujemy poklasku, docenienia, pogłaskania. Do tego dochodzi zazdrość. To jest wpisane w DNA aktorstwa. Iwona jest wyjątkiem. Nigdy nie zabiegała o nic w tej pracy. Nigdy nie robiła niczego, co należy rzekomo robić, żeby się lansować. Po prostu dobrze wykonuje swój zawód. I to jest wspaniałe.
Żyjemy w czasach, kiedy 35 lat w związku to rzadkość. Moim zdaniem najważniejsza jest codzienność, nawet ta, której się nie zauważa. Pamiętam świetny film z Jackiem Nicholsonem i Helen Hunt „Lepiej być nie może”, który celnie to opisuje. Skoro lepiej być nie może, to znaczy, że warto docenić to, co się ma. Normalne, zwykłe, powszednie życie, czasem przykre, a czasem beztroskie i zabawne.
Jesteśmy tak skonstruowani, że stanowimy swoje przeciwieństwa. Ja jestem introwertykiem, a Iwona typem Włoszki pod każdym względem, również urody. Ja milczę, ona mówi. Mieliśmy mnóstwo podbramkowych sytuacji, ale wyjście jest dość proste. Zawsze to jest moja wina. Żona jest idealna. W związku z tak wyjątkową kobietą, tak mądrą i piękną nic nigdy nie może być jej winą. Tak jak nigdy nie jest winą Matki Boskiej, że coś robimy źle. Tylko ja popełniam błędy i potem czekam na wybaczenie. Nie umiem kłamać, nigdy nie kłamię w dużych sprawach, a oszukuję tylko w drobiazgach, np., że coś wypaliłem, a nie powinienem palić. Iwona od razu wie i tym bardziej się denerwuje, a ja znowu muszę czekać, aż mi wybaczy. My siebie nawzajem potrzebujemy. Nie wyobrażam sobie życia bez Iwony. Bez niej wszystko, co robię, byłoby pozbawione sensu.
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru magazynu PANI 11/2023