Statystyki pokazują, że osoby z pokolenia Z i millenialsi coraz częściej wybierają posiadanie psów czy kotów zamiast dzieci i traktują je jak członków rodziny. Czy urlop "kocierzyński" zastąpi macierzyński, a młodzi ludzie, zamiast dzieci, będą decydowali się na wychowywanie zwierząt?
W Skandynawii są już firmy, które oferują pracownikom wolne dni przeznaczone specjalnie na opiekę nad nowym zwierzęciem. Polski kodeks pracy nie przewiduje na razie płatnego urlopu ani zwolnienia na opiekę nad zwierzętami, chorymi bądź adoptowanymi, jednak powstał obywatelski projekt takiej ustawy i trwa zbieranie podpisów.
Odkąd moja córka dorosła, marzyłam, żeby zostać babcią. Wyobrażałam sobie jak będę bawić się z wnukami, opowiadać im rodzinne historie, piec babeczki i ozdabiać je razem z nimi kolorowym lukrem. Chciałam czytać im bajki, zabierać na plac zabaw i widziałam oczami wyobraźni siebie siedzącą na przedszkolnym przedstawieniu, ukradkiem ocierającą łezkę wzruszenia. Ale Natalia niedawno dobitnie powiedziała mi, że nie planuje mieć dzieci. Nie czuje potrzeby bycia mamą, a swój "instynkt macierzyński" wykorzysta na ratowanie porzuconych zwierzaków – ma już dwa koty, a planuje jeszcze adoptować psa. Śmieje się, że to jej dzieci, bo przecież dba o nie, rozpieszcza, martwi się gdy chorują… "Jestem już kocią mamą i to mi wystarczy" – mówi. – "Dzisiejszy świat to nie jest dobre miejsce do wychowywania dzieci. Czasy są niepewne, a życie kosztowne".
Nie chcę zbyt mocno ingerować – w końcu jest dorosła i ma prawo dokonywać własnych wyborów. I nie chciałabym, żeby się ode mnie odsunęła, gdybym próbowała za bardzo naciskać. Gryzę się więc w język, żeby nie zapytać, czy może jednak pewnego dnia zdecyduje się na dziecko (sama dobrze pamiętam, jak irytujące były pytania moich ciotek o to, kiedy rodzina wreszcie się powiększy i jak denerwowałam się słysząc mało taktowne uwagi o tykającym zegarze biologicznym…). Ale nie potrafię opanować smutku i rozczarowania.
Czuję ukłucie zazdrości za każdym razem, kiedy koleżanki chwalą się zdjęciami wnuków. "Mój Józio ma już pierwsze ząbki!", "Adelcia uczy się chodzić", "To laurka od Milenki", "zobacz, jaki Marcelek podobny do dziadka!". Cieszę się ich szczęściem, ale jednocześnie gdzieś tam w środku czuję ból. Ja, zamiast dzieci, dostaję zdjęcia kotów. Na kanapie, w łóżku, przy stole. Owszem, Filemon jest piękny i potrafi robić sztuczki godne cyrkowego kota, a Kicia miło grzeje, kiedy układa mi się na kolanach i domaga głaskania. Ale nie potrafię – tak jak moja córka – traktować ich jak równorzędnych członków rodziny.
Próbuję przekonywać sama siebie, że "teraz są takie czasy", że młodzi chcą żyć po swojemu. Ale jestem też kobietą z pokolenia, które w dzieciach i wnukach widziało sens życia. Dla mnie rodzina to dzieci, które kiedyś zatroszczą się o starych rodziców... to więź, której nie zastąpi żaden zwierzak, nawet najsłodszy. A jaka przyszłość czeka moją bezdzietną córkę? Czasem budzę się w nocy i o nią zamartwiam. Zachodzę w głowę, dokąd to wszystko zmierza. Wiem, że Natalia nie jest wyjątkiem. Młodzi myślą podobnie na całym świecie. Czytałam prognozy, że do 2030 roku w chińskich miastach będzie więcej zwierząt domowych niż małych dzieci. W USA prawie 70 proc. ludzi w wieku mojej córki woli mieć zwierzęta niż decydować się na rodzicielstwo. Nawet w Polsce już teraz jest więcej domostw z psami niż z dziećmi. Ale czy można je nazywać rodziną?
Globalne ocieplenie, konflikty zbrojne, rynek pracy opanowany przez sztuczną inteligencję… Takie argumenty przekonują was, że nieposiadanie dzieci jest we współczesnym świecie najlepszym możliwym wyborem? No dobrze, dla mnie tak naprawdę liczy się raczej to, że nie czuję potrzeby bycia matką, nie budzi się we mnie instynkt. Lubię podróżować, cenię swoją pracę, chcę awansować. Z dziećmi jest trudniej. Widzę, ile wysiłku muszą włożyć moje koleżanki z biura, żeby pogodzić pracę z domem i opieką nad maluchami. Skarżą się na wieczny brak czasu, zarwane noce, biegają po lekarzach, logopedach, gabinetach psychologów. Często biorą zwolnienia, bo dzieci zaczynają chorować, gdy tylko przestąpią próg przedszkola. Ja tak nie chcę. Mam inny scenariusz na życie. Nie planuję otoczyć się gromadką dzieci. Jestem za to szczęśliwą "kocią mamą", a Filemon i Kicia to moje oczka w głowie.
Wzięłam koty ze schroniska, choć zdawałam sobie sprawę, że początki mogą być trudne. Jedno było po chorobie, drugie miało za sobą ciężkie przejścia. Wiedziałam, że potrzeba dużo czasu, cierpliwości i miłości, żeby mnie zaakceptowały. Na początku nieufne i zestresowane, powoli aklimatyzowały się do nowej sytuacji. Chciałam spędzić z nimi jak najwięcej czasu, zwłaszcza przez pierwsze dni pobytu w domu, żeby pomóc im się przystosować. "Chyba ci się w głowie poprzewracało!" – usłyszałam od koleżanki z sąsiedniego biurka, kiedy powiedziałam jej, że potrzebuję kilku wolnych dni. Zaskoczyło mnie jej oburzenie. Podobnie jak złośliwe docinki ze strony kolegów. "Mamusia musi zostać w domu, bo pan kotek jest chory", "może zrobimy zrzutkę na wózek dla dzidziusiów", "ja też muszę iść na zwolnienie, bo mój żółw jest ostatnio jakiś smutny" – prześcigali się w żarcikach. O dziwo, szef wykazał się zrozumieniem i zgodził się na parę dni wolnego i kolejnych kilka pracy zdalnej. Chyba jako jedyny docenił powagę sytuacji i zaoferował wsparcie.
Nawet moja mama, z początku nastawiona sceptycznie, polubiła kociaki. Tuli je i rozpieszcza, kiedy przychodzi do nas w odwiedziny. Zdarza jej się wprawdzie czasem napomknąć, że zwierzaki, nawet najukochańsze, nie zastąpią dzieci i że nie miałaby nic przeciwko, żeby zostać już babcią. Wyjaśniłam jej, że to raczej nie nastąpi, bo podjęłam inne życiowe decyzje. Ale i tak co jakiś czas opowiada mi, jak to jej koleżanki cieszą się z wnuków i pokazuje mi ich zdjęcia z maluchami. Ja… odwzajemniam się jej fotkami kotów. Są niesamowite – mam wrażenie, że czasem zachowują się zupełnie jak ludzie. I dla mnie są rodziną. Bez względu na to, co myślą albo mówią o tym inni.