Kocham siebie, ale nie zawsze taka byłam. Jako nastolatka byłam wręcz nieśmiała i zakompleksiona. Miałam być grzeczna, zdolna i samowystarczalna. Dziś, kiedy patrzę na swoje zdjęcia z tamtego okresu, widzę śliczną dziewczynę, która rozpaczliwie szukała uznania i akceptacji w oczach innych.
Spis treści
Kocham siebie i nie zamierzam za to przepraszać. Kocham być kobietą. Kocham być mną. Niemal każdego ranka budzę się z myślą, że przede mną kolejny piękny dzień. I jakby ponuro nie było, jakie trudności by mnie nie spotkały, na pewno przydarzy mi się też coś miłego. Bo najpierw praca, którą lubię, a potem czas wolny, który potrafię sobie świetnie zorganizować. Umawiam się na randki, spotykam się ze znajomymi, jeżdżę konno. Często zapisuję się na jakieś interesujące kursy czy zajęcia. Uczyłam się tańczyć salsę, próbowałam opanować język węgierski, to znów odkrywałam w sobie duszę artystki na warsztatach lepienia w glinie. Lubię próbować rozmaitych rzeczy i poznawać nowych ludzi. Zdarzają mi się też spontaniczne podróże.
Przepełniają mnie pozytywna energia i optymizm, które pomagają mi się uporać z każdą życiową burzą. Nie lubię narzekać, wolę zmieniać to, co mi przeszkadza. Podsumowując, kocham siebie i swoje życie. Czemu więc tak często odnoszę wrażenie, że to jakaś zbrodnia?
– Ależ ci zazdroszczę tej pewności siebie…
Nie zliczę, ile razy słyszałam tę kwestię, wypowiedzianą tonem ironicznym. Bo założyłam krótszą sukienkę, choć nie mam nóg modelki ani nastu lat. Bo ośmieliłam się pierwsza odezwać do mężczyzny, który mi się spodobał. Bo głośno mówię o moich obiektywnie niemałych sukcesach zawodowych. Niektórzy ciężko znoszą moją autoafirmację i brak fałszywej skromności.
Dlaczego moje samozadowolenia tak ich denerwuje? Czują się przez to gorsi? Nigdy nie zrozumiem tej irracjonalnej zawiści. Ale jest faktem. Ludzie lepiej przyjmują użalanie się nad sobą niż chwalenie samego siebie. Może leczą tak swoje kompleksy? Może cudze nieszczęścia w jakiś sposób ich dowartościowują, a nawet cieszą? Nie wiem, nie jestem psychologiem, tylko analitykiem. Zazwyczaj staram się trzymać jak najdalej od zawistników, ale nie zawsze jest to możliwe.
Nauczyłam się więc ignorować ironię, drwinę, wszelkie przejawy zazdrości i nieżyczliwości. Zamiast tracić energię na wymyślanie ciętych ripost w kontrze do złośliwych komentarzy, na wszelkiego rodzaju zaczepki odpowiadam ze spokojem:
– Dziękuję za twoją opinię.
To działa. Agresor traci rezon i nie wie, co odpowiedzieć. Nie jestem aniołem i sprawia mi satysfakcję, kiedy ostudzę kogoś, kto chciał mi dopiec. Gorzej, gdy krytykuje mnie ktoś bliski. Niedawno kuzynka powiedziała, że jej zdaniem oczywiście, jestem chyba zbyt pewna siebie, co zaczyna podpadać pod narcyzm. Założyłam, że kobieta, z którą dorastałam, moja rówieśnica, dobrze mi życzy, a jej słowa nie są podszyte żadną złą intencją. Postanowiłam więc podejść do tematu poważnie i spojrzeć na siebie krytycznie.
Nie uciekam przed autorefleksją, bo jak inaczej się samodoskonalić. Zatem: czy jestem zakochana w sobie i narcystyczna? A co to właściwie znaczy? Czy w ogóle można być nadmiernie zadowolonym z samego siebie i swojej sytuacji życiowej? Przecież jeżeli coś jest pozytywne, to chyba nie da się tego „przedawkować”? Czy można być na przykład „zbyt bogatym”, „zbyt zdrowym” albo mówiąc ogólnie „zbyt szczęśliwym”? Nie wydaje mi się.
Owszem, przyznaję, jestem egocentryczką. Od urodzenia, jako jedynaczka, gram główną rolę w filmie mojego życia. Mogę sobie na to pozwolić, bo nie mam dzieci, nie muszę się dla nikogo poświęcać. Od zawsze wiedziałam, że nie chcę być żoną ani matką, to nie mój styl. Poza tym nie miałam dobrego wzorca. Z drugiej strony, chociaż stawiam siebie na pierwszym miejscu, to nie zwykłam dążyć „po trupach do celu”. Zdrowy egoizm wcale nie wyklucza empatii. Jeśli kogoś urażę, to nie specjalnie. Chociaż lubię grać pierwsze skrzypce, umiem się wycofać, gdy tego wymaga sytuacja. Nie muszę być gwiazdą zawsze i wszędzie.
Na przykład na cudzym weselu, urodzinach czy z okazji świętowania awansu koleżanki. Potrafię ugryźć się w język, żeby nie zrobić komuś przykrości. Kiedy moja przyjaciółka bardzo przytyła w trakcie ciąży i nie mogła się pozbyć nadprogramowych kilogramów, na spotkania z nią zakładałam luźne stroje, które ukrywały mój płaski brzuch i wąską talię. Czułam, że to nie jest właściwy czas, by eksponować zgrabną figurę.
Dlatego Laura nie ma racji. Nie jestem po prostu próżną, zakochaną w sobie kobietą. Potrafię być delikatna i taktowna, co wynika to z faktu, że jestem dobrym człowiekiem. Nie powinnam tak o sobie mówić? Nie wypada? Lepiej się umartwiać i samooskarżać? Nie zamierzam. I bądźmy szczerzy – umniejszanie sobie, krygowanie się, trzepotanie skromnie rzęsami to tak naprawdę dopraszanie się o komplementy. Ja tego nie robię, bo nie czuję takiej potrzeby. Nie muszę podbudowywać sobie ego przy pomocy „wyżebranych” pochwał.
Cieszę się życiem i pragnę, żeby ludzie, którzy mnie otaczają, byli podobni. Najlepiej czuję się w towarzystwie uśmiechniętych optymistów. Ponuracy, pesymiści, wieczni malkontenci zwyczajnie mnie męczą.
Nie zawsze tak było. Jako nastolatka byłam wręcz nieśmiała i zakompleksiona. Jedynacy nie zawsze są oczkiem w głowie rodziców. Moi byli zapracowani i wymagający. Miałam być grzeczna, zdolna i samowystarczalna. Dziś, kiedy patrzę na swoje zdjęcia z tamtego okresu, widzę śliczną dziewczynę, która rozpaczliwie szukała uznania i akceptacji w oczach innych.
Jako młoda kobieta dopiero nauczyłam się doceniać swoją wartość. Miałam dużo szczęścia w miłości, bo moi partnerzy pomogli mi rozwinąć skrzydła i pokochać swoje ciało. Żaden też nie próbował zatrzymywać mnie na siłę, gdy z mojej strony uczucie się wypaliło albo gdy oni zaczęli sterować ku stabilizacji, zakładaniu rodziny. Z kolei w sferze zawodowej odnosiłam obiektywnie sukcesy, odmierzane awansami i premiami, więc szybko się zorientowałam, że krytyka moich pomysłów przez współpracowników wynika z zazdrości.
Po trzydziestce moja charyzma nabrała kolorów, po czterdziestce w pełni pokochałam siebie, a jako pięćdziesięciolatka gładko przeszłam przez kryzys menopauzalny. Nie uważam się za ideał, bo… ideały nie istnieją. Wystarczy być najlepszą możliwą wersją siebie. Dlatego nie zamierzam przepraszać za to, że lubię siebie. Dojście do tego etapu zajęło mi dużo czasu i kosztowało mnie niemało wysiłku. To mój sukces, nie wada. Prawda?