Kiedy w połowie życia chcemy zrealizować dawne marzenia i ruszamy na studia, odżywa w nas dawna dziewczyna, która pragnęła zdobywać świat. Młodniejemy i czujemy spełnienie. Niestety, nie zawsze podoba się to naszej rodzinie...
Spis treści
Czuję, że odżyłam. To niesamowite, bo wcześniej wcale nie czułam, że czegoś mi w życiu brakuje. Skończyłam studia, wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci, które wychowywałam, jednocześnie robiąc karierę w korporacji. Ekwilibrystyka logistyczna w życiu codziennym to standardowa umiejętność polskich kobiet. Jako kierowniczka sporego działu miałam pozycję, która dawała mi pieniądze i satysfakcję. Dawała też szacunek i sympatię podwładnych. W teorii osiągnęłam wszystko, czego pragnęłam, prywatnie i zawodowo. A jednak dopiero teraz czuję, że żyję.
Moje dzieci skończyły już studia, każde z nich pracuje, mieszka samodzielnie, najstarsza córka ma stałego partnera i myśli o macierzyństwie. Jestem z nich dumna, ale to także duma z samej siebie. Sprawdziłam się w roli rodzica. Dobrze ich wychowałam. Na porządnych ludzi. Silnych, ale empatycznych. Nie boją się związków ani odpowiedzialności. Są ciekawi świata i ludzi. Realizują się nie tylko w pracy; mają swoje pasje, dalekosiężne marzenia.
Zupełnie jak ja. W wieku pięćdziesięciu czterech lat zapisałam się na studia. W ciągu ostatniej dekady słuchałam opowieści studenckich, obserwowałam na mediach społecznych, jak moje dzieci radzą sobie na uczelniach i poza nimi, i pozazdrościłam im studenckiego życia. Owszem, miałam już tytuł magistra, ale za moich czasów studiowanie wyglądało zupełnie inaczej. Było też dużo mniej kierunków do wyboru. Możliwości, jakie teraz mają młodzi ludzie… Nie ma czego porównywać. Z tej bogatej, niemal kosmicznej oferty różnych uczelni, mnie kusiły kierunki związane z rozwojem kultury, z socjologią. Chciałam lepiej rozumieć człowieka, jego wybory, jego miejsce w dzisiejszym świecie, chciałam się rozwijać.
Ostatecznie wybrałam kulturoznawstwo. Zawsze pociągała mnie sztuka, literatura, jej związki ze zwykłymi ludźmi. Zapisałam się w tajemnicy przed rodziną. Nie robiłam niczego szalonego, ale trochę się wstydziłam. Zamierzałam uczyć się z dzieciakami, które były młodsze od moich własnych dzieci. W pracy zarządzałam trzydziesto- i czterdziestolatkami, ale studia to przecież coś innego. Zastanawiałam się, czy w ogóle odnajdę się w grupie młodzieży, która dorastała w zupełnie innych czasach niż ja. Ale kto nie ryzykuje… Miałam sporo wolnego czasu w weekendy, który mogłam spędzić na uniwersytecie, słuchając wykładów i chodząc na ćwiczenia.
Niepotrzebnie się obawiałam. Na studia zaoczne zapisało się sporo osób po czterdziestce, choć faktycznie ja byłam najstarsza. Grupa szybko złapała wspólny język i często podczas przerw oraz po zajęciach dyskutowaliśmy na różne tematy. W tygodniu umawialiśmy się na spektakle, koncerty, chodziliśmy do małego, studyjnego kina na filmy, których nie uświadczy się w multiplexach. To wszystko było fascynujące, mobilizujące i ani przez chwilę nie pożałowałam swojej decyzji. Dzieci również mnie dopingowały, gdy już się przyznałam. Za to mój mąż… Uważał, że studia, którym poświęcam dwa weekendy w miesiącu, to strata pieniędzy i czasu.
– Masz jakiś kryzys wieku średniego? Chcesz poderwać studenta? – ironizował.
– A dlaczego mam kogokolwiek podrywać? – pytałam, próbując wciągnąć go do dyskusji. – Kocham ciebie, wystarczy mi miłosnych podbojów. Chodzę tam dla wiedzy. Ewoluuję, doskonalę się, egzaminy stanowią dla mnie ekscytujące wyzwanie… I bez obaw, moje studia nie sprawią, że zabraknie nam na chleb. Dzieci dorosły, może trochę cierpię na syndrom opuszczonego gniazda… A jeśli to kryzys, powinieneś się cieszyć, że poszłam w naukę, a nie w jakieś klubowe szaleństwa. – Próbując obrócić sprawę w żart, mrugnęłam do niego okiem.
Odpowiedziało mi prychnięcie. Jedna zmiana w moim życiu pociągnęła za sobą następną. Spojrzałam na moje dotychczasowe życie z innej perspektywy. Spojrzałam inaczej na… męża. Dotychczas nie rzucało mi się to w oczy, ale Zbyszek, z którym byłam od niemal trzydziestu lat, nie wiedzieć kiedy zmienił się w okropnego nudziarza. Zajmując się domem, dziećmi, pracą, lawirując między zebraniami w szkole, obiadami, chorymi dziećmi i kwartalnymi raportami, nie dostrzegałam tego, co miałam tuż przed oczami.
Blisko sześćdziesięcioletni Zbyszek nie posiadał żadnej pasji. Chyba że nazwiemy pasją połykanie seriali na Netflixie albo sport kanapowy, czyli oglądany w telewizji, bo czynne uprawianie jakiejś dyscypliny było zbyt dużym wysiłkiem. Dopiero teraz sobie uświadomiłam, że od lat na każdy spektakl do teatru czy do opery chodzę sama, z córką albo z koleżankami. Mój mąż od lat nie przeczytał żadnej książki. Owszem, ma wymagającą pracę, zarządza całym przedsiębiorstwem, ale po powrocie do domu, odkąd nie musi choćby wyjść z dziećmi na spacer, po prostu zalega w fotelu albo na kanapie.
Mniejsza, że się nie rozwija. Ale on się uwstecznia! I zachowuje zawstydzająco, idealnie wpisując się w określania „boomer” i „dziaders”. Kiedy zaprosiłam do nas kilka osób, by pouczyć się wspólnie przed egzaminem, zamiast być dobrym gospodarzem, albo chociaż niewidzialnym, on rzucał żenujące komentarze.
– Co tam, dzieciaki-studenciaki? Znowu te dżendery studiujecie? Kiedyś to było prosto, a teraz nie wiadomo, kto chłop, kto baba. Feministki nawet zawodom nie odpuszczają i wszystkie przerabiają na swoją modłę. Bez sensu… Pilotka to czapka, a saperka to łopatka. Mam rację?
On się śmiał, moi gości byli zmieszani, a ja czerwona z zażenowania. Co się ze Zbyszkiem stało? Nie widzi, że się ośmiesza, i mnie przy okazji? Przecież on też ma wyższe wykształcenie, i chciał, by nasze dzieci się kształciły, więc co go napadło? Zaprosiłam do nas dorosłych ludzi, a nie dzieciaki. To byli ludzie o szerokich horyzontach. Podróżowali, interesowali się literaturą, szukali odpowiedzi na pytania, jakie stawia przed nami współczesny świat. A mój mąż zachowywał się przy nich jak nieokrzesany prostak!
Nie omieszkałam mu tego wytknąć.
– Przesadzasz. – Wzruszył ramionami. – Od kiedy poszłaś na te swoje studia, o wszystko się obrażasz.
Oddalamy się od siebie. Ja chcę się rozwijać, on najchętniej nie schodziłby z kanapy. Mamy przed sobą jeszcze wiele lat życia. Chciałabym przeżyć je ciekawie, starając się nadążyć za światem, który nie czeka na spóźnialskich. Ze Zbyszkiem się nie da. Aż się boję, jak to będzie wyglądało na emeryturze.
Nie chcę rozwodu, jednak nie da się ukryć, że coraz więcej nas dzieli. Z trudem toleruję jego kpiny, zwłaszcza gdy wyśmiewa mnie ktoś, kogo głównym osiągnięciem jest obejrzenie całego sezonu serialu w jeden dzień, na przyspieszeniu. Muszę jakoś go zaktywizować, dotrzeć do mężczyzny, w którym się kiedyś zakochałam. Inaczej.