Mają za sobą trudną przeszłość, ale się podźwignęły. Zbudowały od zera pozycję zawodową, założyły rodziny, żyją w dostatku. Kobiety z syndromem Atlasa są skuteczne, odpowiedzialne, pracowite, podziwiane i nieszczęśliwe. Dlaczego? – pytamy psychoterapeutkę Marzenę Mawricz.
Spis treści
PANI: Jest takie powiedzenie: co nas nie zabije, to nas wzmocni. Prawdziwe?
Marzena Mawricz: Chyba coraz więcej z nas zdaje sobie sprawę, że jest nie tylko nieprawdziwe, ale i szkodliwe. Szczególnie my, terapeuci, mamy tego świadomość – na co dzień widzimy, że trudne, traumatyczne doświadczenia może nie zabijają, ale zostawiają po sobie psychiczne rany.
Przecież niektóre z nas maja za sobą doświadczenie przemocy, bankructwa, ciężkiej choroby, ale się nie poddały, potrafiły zmobilizować, odbudować życie.
I pozornie wyglądają, jakby były wzmocnione. Tak je widzimy – jako silne, sprawcze, zaradne. Przetrwały, wydobyły się z biedy, z toksycznego związku, ochroniły dzieci przed trwaniem w przemocowej rodzinie. Nieraz patrzymy z podziwem i zazdrością na te bohaterki. Widzimy, że sobie radzą, są „ogarnięte”, budują nowe relacje, odnoszą sukcesy. Chciałabym, żeby one same, te siłaczki, tak o sobie myślały. Ale one często widzą siebie inaczej. Mówią, że zrobiły, co musiały, że to nie żaden wyczyn. Często czują się przytłoczone, nawet przegrane, bardzo zmęczone.
Jak to przegrane? Dlaczego?
Traumatyczne wydarzenie uruchomiło pułapkę adaptacyjną – choć zagrożenie minęło, one wciąż nie mogą odpuścić, są w trybie przetrwania, czujne, gotowe do działania. To doświadczenie znana psycholog, prof. Irena Pospiszyl, opisała jako syndrom Atlasa. Mitologiczny tytan został ukarany przez bogów tak, że musiał nosić na barkach sklepienie niebieskie. Dźwiga i cierpi. I tak często jest z nami, że przetrwania traumy nie odczytujemy jako zwycięstwa. Nie potrafimy się otrząsnąć, powiedzieć: „potrafiłam, dałam radę”. Graniczne doświadczenie zostaje w nas w postaci nadszarpniętego poczucia bezpieczeństwa. Lęku, że w każdym momencie można stracić to, co się zbudowało, bo wszystko jest kruche. Życie staje się pułapką potencjalnych zagrożeń. Atlasy i Atlaski szukają tych zagrożeń w swoich relacjach, w życiu rodzinnym, zawodowym, wszędzie. Zaczynają kontrolować otoczenie, żeby się zabezpieczyć, nie czuć lęku.
Świat jest niebezpieczny, mogę liczyć tylko na siebie?
Nie, raczej: świat jest niebezpieczny, muszę być czujna cały czas. Miałam pacjentki, których rodzice nagle stracili majątek albo pracę. Przeżyły w okresie dorastania nagłe doświadczenie ubóstwa, zmiany całego życia. Ale przede wszystkim – doznały bezradności. Badania pokazują, że bezradność doświadczana jako utrata wpływu na własne życie jest ekstremalnie trudnym, niszczącym uczuciem, jeśli trwa długo, wielokrotnie się powtarza. A szczególnie, jeśli przeżywamy ją w samotności, bez wsparcia, jeśli nie możemy liczyć na innych członków rodziny, na przykład zajętych swoim własnym bólem i szokiem. To niszczy zaufanie do siebie jako osoby sprawczej i zaufanie do innych, że nam pomogą, że możemy na nich polegać.
Myślę czasem o tej samotnej walce z bezradnością, że to ukryty tragizm heroizmu. Bo widzimy heroski, które wychodzą z pobojowiska zwycięsko, i myślimy, że one sobie poradziły – jak moje pacjentki, zaradne kobiety, które dziś mają znakomitą, stabilną sytuację finansową. Ale one nie zauważają swojego udziału w tym sukcesie, nie czują zadowolenia. Postrzegają swoje życie jako przetrwanie przez działanie, jakby mówiły: „Robiłam tylko to, co mogłam, aby zmniejszyć poczucie zagrożenia, próbowałam uniknąć tej przerażającej bezsilności”.
Niepojęte, żeby sukces nie przekładał się na zadowolenie z siebie.
Człowiek czuje satysfakcję, jeśli wyznacza sobie cel, planuje, organizuje, a potem osiąga sukces. Ale Atlaski nie mają celu, tylko niekończące się zadanie: stałe utrzymywanie pozornego bezpieczeństwa, żeby nie doznać poczucia bezradności. Kiedy patrzymy z zewnątrz na różne dzielne kobiety, które dużo osiągnęły, wydają nam się jedną grupą. Ale tak nie jest. Kobiety z syndromem Atlasa mają szczególną historię. Do pewnego momentu miały dobre życie, rosły w bezpiecznych warunkach, pozwalających na rozwój empatii, współodczuwania, odpowiedzialności. Aż wydarzyło się coś, co zmiotło wcześniejsze życie i zaburzyło solidną strukturę dziecięcego czy młodzieńczego JA. Dla wielu moich pacjentek był to alkoholizm rodziców. Przedtem było dobrze, ale ojciec zaczął pić. Zawsze jest to dobre przedtem i graniczne doświadczenie, które wszystko zmienia. To może być rozwód, nagłe odejście rodzica, jego śmierć. Ale miałam też pacjentki, które traumę spotkały w dorosłości. Pamiętam kobietę, która przeżyła piękną, szczęśliwą miłość. Pobrali się, wyjechali za granicę, układali sobie życie we dwoje. I wtedy się okazało, że on ma raka. Zmagał się z chorobą przez dwa lata, a ona była przy nim w najbardziej samotnej bezradności, w obcym kraju, bez bliskich. Wróciła, odbudowała swoje życie, ale wciąż czuje się pokonana, wewnętrznie bardzo osamotniona.
Inna z moich klientek przeżyła związek z narcystyczną osobą. Traumatyczny, bo była w tym sama – nikt by nie uwierzył, że ten wspaniały facet, którego wszyscy jej zazdrościli, tak źle ją traktuje, poniża, wzbudza poczucie bycia gorszą. Odeszła, ale nie myślała wtedy: „Udało mi się, brawo ja”. Nie, ona myślała: „Trauma mnie powaliła, wydobywam się ostatkiem sił”. Kobiety opowiadają, jak im się śni, że zalewa je woda, porywa fala, że się topią. Czują się, jak rozbitek wyrzucony na wyspę, a nie zwycięzca. Trzeba im dopiero pokazać, że to nie jest prawda, że to się nie stało samo, że mają w sobie zasoby, dzięki którym przetrwały, podniosły się, odeszły, poradziły sobie. Przecież to są często osoby podziwiane za gotowość do pomagania, wolontariuszki, które, gdy dzieje się coś złego, pierwsze rzucają się wspierać innych, czasem pełniące ważne role społeczne. Tylko że robiąc to, chcą naprawić szkody powstałe w wyniku traum, odzyskać to, co utraciły: bezpieczeństwo, zaufanie do innych i do siebie.
Można to odzyskać?
Z mojego doświadczenia jako terapeutki wynika, że można. Ale jest to praca wielowymiarowa. Dotyczy i stosunku do traumy, i samooceny, i relacji z ludźmi. Weźmy te ostatnie. Paradoksem syndromu Atlasa jest to, że jego przedstawicielki są jednocześnie podziwiane i niedoceniane. Mają rodziny, dzieci, związki, ale wewnętrznie są osamotnione. Robią wiele dla innych, ale nie mogą być przez nich docenione, bo są kontrolujące, zaborcze, narzucające, więc bliscy wyrażają niezadowolenie i sprzeciw. A jednocześnie wykorzystują ich gotowość do pomocy. W tym też jest jakiś tragizm: tak bardzo się starają dla innych, a jednocześnie nikogo do siebie nie dopuszczają, nie pozwalają sobie pomóc.
Jednak przychodzą na terapię.
Słuchają podcastów, czytają literaturę i zaczynają zadawać sobie pytania. Dawniej przychodziły dopiero w obliczu wielkiego kryzysu, w lęku, że ich życie znowu się rozpada. Dziś przychodzą ze zmęczeniem, z którym nie potrafią sobie poradzić. Niektóre trafiają do nas skierowane przez lekarzy, z sugestią objawów psychosomatycznych. Bo mało śpią, czują napięcie, kołatanie serca, ale badania nic nie wykazują. Teraz mam dwie pacjentki, które przyszły z poczuciem, że świetnie sobie ze wszystkim radzą i nie rozumieją, czemu czują się nieszczęśliwe. Słucham ich opowieści i słyszę, że nie potrafią mówić o swoich potrzebach, za to umieją o potrzebach innych. Nie stawiają innym granic, pragną ich zadowolić, nawet na wysokich stanowiskach są wykorzystywane przez przełożonych – starają się o uznanie, bo cała ich samoocena osadzona jest na spełnianiu oczekiwań innych ludzi. Żeby było dobrze i żeby mnie nie zwolnili, nie odrzucili. Siłaczki są zmęczone, ponieważ zużywają masę energii na kontrolowanie sytuacji, analizowanie, bycie o trzy kroki do przodu, by oddalić niebezpieczeństwo od siebie i swoich bliskich. Przejmują prowadzenie, wyręczają, obserwują, chcą wszystko wiedzieć. I wszystko robią same, nie potrafią prosić o pomoc.
Tego można się uczyć nawet bez terapeuty.
Tak, to jest do zrobienia w związkach, w domu. „Proszę cię, załatw to dla mnie”. „Sama nie dam rady, czy możesz mnie wyręczyć?” „A może ty to zrobisz, to by mi bardzo pomogło” Siłaczki dotąd tak nie mówiły. Wiele relacji zostanie zrewidowanych, bo wokół nich jest sporo osób, które nauczyły się je wykorzystywać, przyzwyczaiły się myśleć: „jesteś cała dla mnie”. Niektórzy znikną. Ale to jest potrzebne, żebyśmy mieli zdrowe relacje oparte na wymianie. Trzeba się uczyć prosić o małe rzeczy, dbać o swoje przyjemności i swoje potrzeby, zamiast oddawać wszystko innym. To są początki, pierwsze kroki do tego, żeby zacząć oswajać ten lęk, że jeśli my o wszystko nie zadbamy, to sklepienie niebieskie runie nam na głowę. Nie musimy dźwigać go same. To jest ogromnie ważna lekcja dla silnych kobiet. Takie jest życie, że wszystkim nam prędzej czy później przydarzą się straty, śmierci, katastrofy, wszyscy doznamy bezradności. Lekarstwem nie jest zapobieganie i uciekanie, lecz dopuszczenie innych ludzi, choćby po to, by płakać razem. To cierpienie przeżywane w pojedynkę odbiera nam sprawstwo, siłę i młodość. Trzeba się nauczyć współdzielić je z innymi.