Wywiad

Tadeusz Woźniak we wspomnieniach żony: "Dla nas nie istniały letnie tematy"

Tadeusz Woźniak we wspomnieniach żony: "Dla nas nie istniały letnie tematy"
Tadeusz Woźniak
Fot. AKPA

Tadeusz Woźniak: artysta czuły na słowo, wrażliwy na fałsz. Autor piosenki, którą znają wszyscy: "Zegarmistrz światła". O 35 latach wspólnego życia, miłości i bólu, uniesieniach i dramatach opowiada jego żona, Jolanta Majchrzak-Woźniak. 

Tadeusz Woźniak we wspomnieniach żony Jolanty

PANI: Ładnie tu u was, piękny widok na ogród. Warszawa, a sielsko jak na wsi.

JOLANTA MAJCHRZAK-WOŹNIAK: Mieszkaliśmy tu z Tadeuszem 31 lat! Ten dom to w ogóle był dla nas cud. Tylko teraz, bez Tadeusza, jakoś mnie ten widok nie cieszy. Tak naprawdę to my przez 35 lat wspólnego życia byliśmy może z dziesięć dni osobno. Czasem ludzie mówią: „Wyjeżdżam, bo musimy od siebie odpocząć”. Niektórzy tak funkcjonują, my tak nie potrafiliśmy.

Pełne dopasowanie?

Nie dlatego, że spijaliśmy sobie z dzióbków. Nic z tych rzeczy. Talerze codziennie równo fruwały. Nie dosłownie, ale jak się pokłóciliśmy, to na całego. A już po chwili: „O co myśmy się pokłócili?”. (śmiech)

Czyli bardziej przyciąganie przeciwieństw?

Z jednej strony Tadeusz miał absolutnie inną konstrukcję psychiczną niż ja. O mnie mój brat (aktor Krzysztof Majchrzak - przyp. red.) mówi, że nie wie, kiedy podczas gadania nabieram powietrza. Tadeusz był bardziej powściągliwy. Ale też bardzo emocjonalny. No i uparty. Miał charakter, żadne tam ciepłe kluchy. Dla nas nie istniały letnie tematy. Nawet w rozmowie o zupie i dupie nie było nam wszystko jedno. Intensywność: to chyba najbardziej adekwatne określenie na nasze życie i działania.

Tadeusz Woźniak i słynny utwór "Zegarmistrz światła"

Kiedy pierwszy raz zobaczyłaś Tadeusza?

W telewizji! Siedzimy z Krzyśkiem w naszym domu w Łodzi i na czarno-białym telewizorze oglądamy Opole ’72. Ja, dziewiętnastolatka, grzeczna córeczka tatusia: szkoła muzyczna, akademia, fortepian, te sprawy. I mój, też kształcony muzycznie, zwariowany brat. Patrzymy, a na scenę wychodzi jakiś dwudziestoparoletni koleś i zaczyna śpiewać: „A kiedy przyjdzie także po mnie, zegarmistrz światła purpurowy…”. Spoglądamy na siebie i mówimy: „Co to jest?!”.

Spodobał wam się?

Strasznie, byliśmy nieprzytomni po prostu! To była jakaś zupełnie inna jakość niż to, co działo się na niwie naszej tak zwanej muzyki rozrywkowej, najczęściej zachowawczej, w stylu: nie przeszkodzi, nie zaszkodzi. A tu młody człowiek, dzieciak jeszcze, śpiewa o takich rzeczach? I to w taki sposób? To było coś zaskakującego, świeżego.

Nie tylko na was zrobił wrażenie: „Zegarmistrz światła” wygrał Opole i błyskawicznie stał się hitem.

Podobno w Opolu Aleksander Bardini po godzinach sporów w jury śpieszył się już na pociąg i powiedział, że jeśli „Zegarmistrz” nie dostanie głównej nagrody, to on zgłosi votum separatum. Nie musiał, Tadeusz dostał Grand Prix.

Ale równolegle z ogromnym sukcesem piosenki zaczęła się nagonka na tekst: wybrzydzanie, ośmieszanie.

No bo: „zabełtać błękit w głowie” - o co tu chodzi? Jeszcze przez lata zdarzało się, że dziennikarze pytali Tadeusza, o czym właściwie jest ten tekst. Chyba dostatecznie jasno jest to powiedziane. Tyle że przez poetę. Zresztą Bogdan Chorążuk, autor słów „Zegarmistrza”, z którym Tadeusz współpracował przez lata, nie podchodził do swoich tekstów w sposób nabożny.

Tadeusz wspomina w swojej biografii, że gdy przyszedł do Chorążuka po zamówiony tekst, ten był bardziej zaabsorbowany duszonym kurczakiem w kapuście, którego właśnie pichcił.

Cały on, na pytanie o tekst tylko machnął ręką: „Mam, mam”. Więc zjedli tego kurczaka razem, bo Tadeusz bardzo lubił jeść, a „Zegarmistrz…” poszedł bez poprawek. Tadeusz uważał, że jest „doskonale zamknięty”, niczego nie chciał w nim zmieniać. Zwykle było inaczej.

Muzykę do tekstu podobno skomponował błyskawicznie.

To miał być krótki utwór na koniec pierwszej płyty Tadeusza. Stąd tylko dwie zwrotki tekstu i cztery funkcje. Niby proste, a jak działają! Ale nie zostałyby tak w świadomości wszystkich, gdyby nie inwencja Henia Wojciechowskiego, wybitnego muzyka i aranżera, z którym Tadeusz wiele lat pracował. Na próbie Henio mówi: „A dlaczego tego dalej nie pociągnąć?”. Szkoda mu było tematu, żeby go tak po dwóch zwrotkach skończyć. Zagrał pierwszą frazę w „innym trybie” i poszło, zrobili razem całą aranżację, wymyślili genialny chórek.

I Tadeusz Woźniak stał się gwiazdą.

Był na fali. „Zegarmistrz…” to był spektakularny sukces. Ale Tadeusz zaistniał już wcześniej, wykonując takie piosenki, jak „Smak i zapach pomarańczy” czy „Hej, Hanno” Osieckiej i Gärtner. Był na trasie z Niemenem, bardzo się lubili. I to Czesław pomógł mu nagrać kilka pierwszych utworów. Dzwoni do Tadeusza i mówi: „Przyjdź jutro do studia, bo nagrywamy”. Tadeusz zaczął się wymigiwać: „Nie mam czasu, coś mi wypadło”. A Czesław na to śpiewnie: „Ale musisz przyjść, bo twoją płytę nagrywamy”. (śmiech)

Dwa lata po „Zegarmistrzu…” powstała płyta „Odcień ciszy”, o wiele mniej rozrywkowa.

Dziś jest ikoniczna, przez wielu uważana za jedną z najlepszych polskich płyt tamtych czasów. Była prekursorska dla muzyków i słuchaczy rocka progresywnego, a nagrana w 1974 roku! Wtedy okazała się komercyjną porażką.

Bezkompromisowa?

Absolutnie. Po sukcesie „Zegarmistrza…” Tadeusz stwierdził, że chce robić to, co naprawdę czuje. Okazało się, że tak to na świecie nie działa. Nie umiał się sprzedawać, udawać kogoś, kim nie jest, rozpychać się łokciami. Ale ta płyta otworzyła mu drogę do teatru. Jak to w życiu - gdy coś się kończy, coś innego się zaczyna. Gdy robił spektakl „Odcień ciszy” w Teatrze Polskim w Poznaniu, muzykę z prób przypadkiem usłyszał dyrektor Roman Kordziński. Poprosił Tadeusza o skomponowanie muzyki do „Wesela”. I Tadeusz związał się z teatrem na 20 lat.

Skomponował muzykę do około stu spektakli.

Dostał za nie mnóstwo nagród, najpierw za „Wesele”, potem za „Odprawę posłów greckich”, „Mistrza i Małgorzatę” czy „Lato Muminków”. „Muminki” były hitem, wystawianym w wielu teatrach. Powstała z tego płyta - muzyczna baśń „Lato Muminków”: Gustaw Holoubek jako narrator, w głównych rolach Danuta Szaflarska, Ryszarda Hanin, Mieczysław Czechowicz i inni wielcy. Bernard Ładysz śpiewał lwa, Krystyna Prońko słynną „Senną kołysankę”. No i muzyka: Tadeusz Woźniak. Na tej kultowej płycie wychował się mój syn Mariusz.

 

 

Tadeusz Woźniak i Jolanta Majchrzak-Woźniak

Kiedy się poznaliście, każde z was miało swoje osobne życie.

Ja dwunastoletniego syna i męża, pianistę i akompaniatora. Tadeusz miał żonę i dwóch nastoletnich synów - takie bardzo wczesne małżeństwo, poznali się, gdy mieli po 20 lat.

Połączył was teatr?

Jestem muzykiem, ale zawsze ciągnęło mnie do klimatów teatralnych. Pracowałam wtedy w Łodzi w szkole muzycznej i w Teatrze Nowym, co uwielbiałam, mimo że płacili grosze. Właśnie przygotowywałam aktorów do śpiewania piosenek w spektaklu „.Przygody Alicji w krainie dziwów”, gdy nagle wołają mnie: „Chodź, Tadeusz Woźniak przyjechał”. Ja na to: „Jaki Tadeusz Woźniak? Przecież on nie żyje!”. (śmiech) Kojarzyłam go tylko z dawnych lat, skutecznie zaszył się w tych teatrach.

Podobno zrobił na tobie piorunujące wrażenie: nie byłaś w stanie mówić.

A jest to dla mnie, delikatnie mówiąc, nietypowe. (śmiech) Pamiętam jak dziś: siedzi koło mnie, włosy ma jeszcze czarne jak kruk i pokazuje mi jakieś strzępki nut, nie bardzo wiadomo, co on tam zapisał. Idziemy na próbę, aktorzy śpiewają, próba się kończy i należałoby wrócić do domu, gdzie czekają na mnie mąż i syn. Dwa dni przed świętami, a ja, zamiast lepić pierogi, razem z kolegą Jarkiem Dunajem idę do hotelu Światowit, takiego koszmarnego socjalistycznego molocha, do którego zaprosił nas Tadeusz. Siedzimy w hotelowym pokoju, ja dalej nic nie mówię, wpatrzona w niego jak w obrazek. Później powiedział, że wtedy myślał: „Boże, jaka fajna kobieta! Umie słuchać”. (śmiech) W końcu udało mi się wydusić: „Do widzenia”. Następnego dnia rano zobaczyliśmy się na próbie.

Tadeusz mówił, że od razu mieliście pewność, że musicie być razem.

Zdecydowanie. I właściwie od tego pierwszego wieczoru już się nie rozstaliśmy. Przez pierwsze miesiące, niespełna rok, spotykaliśmy się po cichu, próbując prowadzić jakieś podwójne życie. Ale dłużej nie dało się tak żyć. Nie umieliśmy i nie chcieliśmy. Przyszła pora na decyzję: wychodzimy z poprzedniego życia. Ja postanowiłam nie wyjeżdżać z pierwszym mężem za granicę, gdzie dostał kontrakt. Tadeusz też wiedział, że musi zrobić ostre cięcie.

Bał się?

Bardzo. To było nieuchronne, jak najszybciej chcieliśmy te rozwody przeprowadzić. Ale oczywiście dla człowieka wrażliwego to nie może być łatwe - zostawić żonę po 20 latach. Konsekwencje tego, co się wtedy wydarzyło, są odczuwalne do dziś. Rana pozostaje, jakkolwiek się starać. Tadeusz przyjechał do mnie do Łodzi z samą gitarą.

Początki były trudne?

Łatwo nie było. Ponury czas w ogóle, końcówka lat 80., nasze rodziny w emocjach, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Jeździliśmy jak te wariaty po teatrach w całej Polsce, żeby na jedzenie dla dzieci zarobić. I nagle dzwoni Gina, żona przyjaciela Tadeusza, aktora Wiesia Komasy i opowiada, że jakiś facet postanowił zbudować w Warszawie na Bródnie kameralne osiedle domków kanadyjskich. No i trzeba zebrać grupę fajnych ludzi, którzy by tam zamieszkali. Pyta Tadeusza: „Wchodzisz w to?”. A mój mąż: „Oczywiście!”.

To było trochę szalone?

Trochę? Byliśmy finansowo w czarnej dupie, a tu kredyt na 15 lat! Zaryzykowaliśmy. Sprzedaliśmy nasz jedyny majątek, moje łódzkie mieszkanie. Wszyscy straszyli, że ten człowiek nie dotrzyma słowa, niczego nie zbuduje. Mój brat krzyczał: „Zobaczycie, pod mostem Poniatowskiego będziecie mieszkać!”. Ale stał się cud i pierwszego listopada minęło 31 lat, odkąd się tutaj wprowadziliśmy. W Łodzi Tadeusz czuł się obco, chyba się nawet przez pięć lat nazw ulic nie nauczył. Siedział tylko z Andrzejem Poniedzielskim i pili wódkę. Wracam któregoś dnia z teatru, wykończona, a oni siedzą. I Poniedziałek, bo taką miał ksywę, mówi: „Tadziu, a co ty właściwie w domu robisz?”. On na to: „Jak to co? Pogodnie zamieszkuję”. (śmiech) Gdy wrócił do swojego miasta, zyskał jakby nowe życie, dostał poweru. W Warszawie był szczęśliwy.

Tadeusz Woźniak z żoną Jolantą
Tadeusz Woźniak z żoną Jolantą Majchrzak-Woźniak
AKPA

Warszawiak nie tylko z urodzenia?

Wychował się na robotniczej Woli, na ulicy Syreny. Rodzina była duża, kochająca się, ale żyli co najmniej skromnie. Gnieździli się na dwudziestu metrach! Dopiero po przeprowadzce na Grochów, kiedy Tadeusz był już nastolatkiem, mieli w mieszkaniu łazienkę.

Był zżyty z rodzeństwem?

Bardzo. Był najmłodszym, jedenastym dzieckiem w rodzinie! Mama urodziła go, kiedy miała 47 lat. Uwielbiała go i rozpieszczała. Gdy zauważyła, że zaczął palić papierosy i je podkradać, to chociaż sama nic nie miała, wreszcie dała mu na te papierosy, żeby nikomu nie podbierał. Starsze siostry też się nim opiekowały i rozpieszczały. A jednocześnie był bardzo samodzielnym dzieckiem. Gdy miał sześć lat, zwiał z przedszkola. Niewiele później jeździł już sam po Warszawie, oczywiście na gapę. Nad Świder albo pojeździć ruchomymi schodami na Trasie W-Z.

Siostrom zawdzięczał chyba swoją edukację muzyczną?

Był muzykalny i jedna z sióstr, Halina, zaprowadziła go do szkoły muzycznej. Przyjęto go na skrzypce, ale mozolne ćwiczenia nigdy nie były dla niego, nie lubił się zaharowywać. Wytrzymał tam ze dwa lata. A potem, gdy miał 12 lat, Halina zawiozła go na egzaminy do szkoły baletowej. Zdał. I nie tylko chodził do szkoły na Moliera, ale też przez cztery lata tam mieszkał. Ze względu na trudne warunki mieszkaniowe przyznano mu internat.

Tancerzem jednak nie został, a w życiu lubił tańczyć?

Nienawidził. W ogóle nie znosił ruchu dla samego ruchu. Pracował jak wół, ale głową. Mógł swoimi rękami zbudować letni dom pod Warszawą, ale żeby po prostu biegać, jeździć na rowerze albo chodzić na basen? Gdy się wściekałam, że za mało się rusza, mówił: „Kupię ci komisariat!”. (śmiech) Rozbrajał mnie tym. Jako jedyny w szkole baletowej sam zrezygnował z dyplomu. Stwierdził, że skoro po kilku godzinach zajęć jest suchutki, a wszyscy wokół zlani potem, to nie jest materiałem na tancerza. I tak mu zostało na całe życie - nie znosił fizycznego żyłowania się. Posiedzieć i pogadać z przyjaciółmi: to lubił. Posłuchać, popatrzeć, poobserwować. Ale coś mu z tej szkoły zostało: postawa, zawsze był wyprostowany jak struna.

Wspominał, że to szkoła baletowa otworzyła go na artystyczny świat, po niej już nie było odwrotu.

Poczuł, czym jest scena, w szkolnych czasach tańczył w spektaklach w różnych warszawskich teatrach. Bez sztuki, całej tej artystycznej atmosfery nie umiał już chyba potem żyć. Co prawda skończył technikum przy Zakładach Róży Luksemburg, został specjalistą od produkcji lamp elektronowych, ale pracę technika rzucił bardzo szybko.

I został chłopakiem z gitarą? Gdy miał 18 lat, już grał w bigbitowym zespole Dzikusy.

Pierwsza trasa i tak już poszło. Tylko z czasem big-beat zamienił na poezję. Chociaż nie była to żadna poezja śpiewana, bo to jest w ogóle sztuczna, durna kategoria.

Lubił być nazywany polskim Bobem Dylanem?

Pewnie. W odróżnieniu od „barda” – to określenie uważał za zbyt napuszone, egzaltowane. Natomiast Dylan był jego idolem, odkąd pokazał, co można samemu robić z gitarą. A że skrzeczy jak koza? To nie ma żadnego znaczenia, i tak jest uwielbiany. Tadeusz dobrze wiedział, że na scenie przede wszystkim liczą się osobowość, oryginalność, ekspresja, charyzma. Nie obchodziło go po prostu wykonanie piosenki, takie „piosenkarstwo”. Tadeusz wychodził na scenę z czymś więcej i potrafił to przekazać. Słowo było dla niego bardzo ważne.

Tadeusz Woźniak w Opolu
Tadeusz Woźniak
AKPA

Artysta osobny?

Absolutnie osobny. Kiedy zaczęliśmy życie w Warszawie, Tadeusz wrócił do piosenki. Po 20 latach niebytu w przestrzeni estradowej wydawało się to prawie niemożliwe. Ale w ’91 roku trafił się pozytywny wariat z Gdańska, Jurek Piskorzyński. Powiedział Tadeuszowi: „Nagraj płytę! Ale nie z nowymi piosenkami, tylko tymi sprzed 20 lat, z których ludzie cię pamiętają. Zorganizuję ci to”. Rok później ukazała się płyta „Zegarmistrz światła”, wszyscy zaangażowali się w to za darmo. Z Grażyną Łobaszewską nagrywałyśmy chórki w kiblu. Przyciśnięte materacem, żeby wygłuszyć pomieszczenie. Mieliśmy wybitnego młodego realizatora i muzyka, Tomasza Bonarowskiego. Zgarnął potem mnóstwo nagród jako producent, niestety zmarł w wieku czterdziestu paru lat. Wtedy, w swoim mieszkaniu w Gdyni, w żadnym zawodowym studiu, zrobił nagranie takiej jakości, że ludzie nie wierzyli, w jakich warunkach powstało. Na prostym klawiszu Romuald Andrzejewski imitował większość instrumentów. Dzięki tej płycie Tadeusz powrócił. Powoli zaczęły się koncerty. Małe, większe, i tak przez ponad 30 lat.

Śpiewałaś chórki?

Grałam, śpiewałam. Stworzyliśmy takie rodzinne kombo: Tadeusz, ja, Piotrek, syn Tadeusza, i mój syn Mariusz, skrzypek. Czasami na fortepianie dołączał Krzysiek, mój brat. Ostatni raz wystąpiliśmy razem w maju na otwarcie Pałacu Rzeczypospolitej na Placu Krasińskich. Tadeusz skomponował z tej okazji utwór „Słowo”. Uważał go za dzieło życia. Po prostu tak działał, ciągle do przodu. Sam zrobił studio w domu, nagrywał kolejne płyty, komponował muzykę do filmów, a potem zajął się montażem filmowym, uczył się pracy z kamerą, poznawał cały czas nowe programy. Robił teledyski, wymyślił własny kanał na YouTubie: Tadeusz Woźniak ON. Wspomagał go przyjaciel Kajetan Matczuk. Powstały z tego 22 odcinki spotkań Tadeusza z bliskimi mu ludźmi. Rozmowy z rodziną, z przyjaciółmi.

 

 

Tadeusz Woźniak: syn Filip

Zaczęło się od teledysku dla waszego syna Filipa – „Mamela”?

Tak. Filip mówi na mnie „mamela”, na tatę „tatela”, a Tadeusz mu odpowiadał „synela”. Urodził się w ’96 roku. Ciąża przebiegała idealnie, miałam 43 lata i wyglądałam najpiękniej w życiu. Ordynator oddziału położniczego dopiero dwa tygodnie po porodzie zdecydowała się nam powiedzieć, że dziecko ma zespół Downa. Wysłała nas do lekarki, która miała nam pomóc oswoić się z tą sytuacją. Pani profesor Małgorzata Kościelska spojrzała na nas, zupełnie zdezorientowanych, i powiedziała: „Wiecie państwo, po co są te dzieci na świecie? Żeby ludzie wiedzieli, jacy powinni być”. Szybko zrozumieliśmy, o co jej wtedy chodziło.

Tadeusz mówił, że Filip zmienił jego priorytety, podejście do odmienności.

Uważał, że Filip jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie. I zamiast zadręczać siebie i innych, trzeba po prostu zrozumieć, że nie każdy musi zostać profesorem.

Mieli silną więź?

Niezwykle. Oni się nawzajem uwielbiali. To coś więcej niż po prostu relacja ojciec–syn. Co tydzień kupowali razem płytę, bo Filip żyje muzyką. Tata jest w zestawie artystów, których słucha, ale żeby fanatycznie, to nie. Demarczyk, German, Niemen, Grechuta, Nalepa to jego ulubieni artyści.

W „Dzień Dobry TVN” Filip o odejściu ojca powiedział: „Rana niezabliźniona”.

Filip codziennie pisze SMS-y do ojca albo jako ojciec - do siebie. Wysyła je na mój numer. Przeczytam ci dzisiejszy, wysłany o 9:49: „Przepraszam cię, synela, że ciebie nie posłuchałem i pojechałem do szpitala. Cokolwiek się wydarzy, zawsze będziesz moim synem. Wiem, że cierpisz z powodu mojego nagłego odejścia do lepszego świata. Pamiętaj, zawsze będę nad tobą czuwał”. To jego zmagania. Ja za każdym razem odpadam. Ciągle obawiam się tego, co będzie. A Tadeusz zawsze mówił: „Tu żyj, teraz. Liczy się tylko teraz”. Był wiecznym optymistą.

Żona Tadeusza Woźniaka o występie po śmierci męża

Na festiwalu w Sopocie w tym roku zaśpiewałaś z innymi artystami „Zegarmistrza światła”. Jak to udźwignęłaś, niecały miesiąc po pogrzebie?

Tego dnia mieliśmy tam być razem, Tadeusz miał zaśpiewać w Sopocie trzy swoje piosenki. Stało się inaczej. Przede wszystkim zrobiłam to dla Filipa. Mówię: „Synuś, jedziesz ze mną?”. Wsiedliśmy do samochodu i na zaproszenie Bolesława Pawicy pojechaliśmy. Filip miał moment kryzysu, już podczas koncertu, emocje były bardzo duże, ale dał radę. Wszyscy artyści, którzy tego dnia byli solowo na scenie, zgodzili się zaśpiewać „Zegarmistrza…”. Krysia Prońko, Ewa Bem, którą Tadeusz pamiętał jeszcze jako dziecko chowające się pod stołem, młodsi i starsi wokaliści, wszyscy chcieli pożegnać Tadeusza. Byliśmy wielkim chórem, Tadeusz z telebimu śpiewał tak, jakby nic się nie stało. To było niesamowite - wszyscy skupieni, łzy w oczach, ściskali mnie, przytulali.

Gdy kończy się piosenka i Tadeusz, zwalniając, śpiewa: „Na wszystko jeszcze raz popatrzę i pójdę nie wiem gdzie – na zawsze”. Jak powstrzymałaś łzy?

Ledwo. Tam coś się naprawdę wydarzyło, wkradła się jakaś metafizyka. Myślę, że Tadeusz byłby szczęśliwy, gdyby mógł to zobaczyć. Tyle osób postarało się, żeby go upamiętnić, tak pięknie się z nim pożegnać. To znak, że był dla ludzi ważny. 

Kim był Tadeusz Woźniak?

Tadeusz Woźniak - (1947–2024) Muzyk, kompozytor, wokalista. Wychował się w Warszawie, w wielodzietnej rodzinie na robotniczej Woli. Był uczniem państwowej szkoły baletowej. W wieku 19 lat debiutował w bigbitowym zespole Dzikusy pod pseudonimem Daniel Dan. W wieku 20 lat zaczął karierę solową. W 1972 r. za wykonanie utworu „Zegarmistrz światła” otrzymał główną nagrodę na festiwalu w Opolu. Skomponował muzykę do kilkuset piosenek, blisko stu inscenizacji teatralnych, wielu przedstawień Teatru Telewizji, programów poetyckich, filmów dokumentalnych i animowanych. Dał muzykę wierszom Tuwima, Herberta, Chorążuka, Stachury. Jego ostatnim dziełem była suita rockowa „Słowo”, skomponowana z okazji otwarcia Pałacu Rzeczypospolitej 21 maja ubiegłego roku. Zmarł nagle półtora miesiąca po tym wydarzeniu. Miał 77 lat.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 01/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również