Relacje

"Zostałam bez pracy i partnera. Mogłam albo się poddać, albo zaryzykować"

"Zostałam bez pracy i partnera. Mogłam albo się poddać, albo zaryzykować"
Fot. 123RF

Nie każda zmiana musi być oznaką nadchodzących, gorszych chwil, a niekiedy to co na pozór nazywamy "katastrofą", jest drogą do lepszego jutra. Zresztą właśnie o tym przekonała się bohaterka tej historii. 

Słodka pasja 

– Powinnaś to sprzedawać!

Justyna wpakowała sobie do ust kolejną muffinkę mojego wyrobu i bez skrępowanie się oblizała. Najlepszy dowód, że jej smakowało. Fakt, udały mi się, choć liczyłam się z katastrofą, bo dopiero testowałam nową wariację smakową. Do malin i białej czekolady dodałam odrobinę szampana. I… bingo! Ciasto wyszło bardziej wilgotne, a zarazem puszyste, bo bąbelki zadziałały jak proszek do pieczenia. A smak okazał się o wiele głębszy, bardziej złożony. W każdym razie, bez pisania wierszy na ten temat, wypiek mi się udał.

Nowa wariacja muffinek pieściła podniebienie, przynajmniej zdaniem Justyny, ale żeby zaraz je sprzedawać…? Byłam z siebie dumna, owszem, nie cierpię na fałszywą skromność, niemniej piekłam dla własnej przyjemności. Gdybym musiała robić to regularnie, codziennie, to już nie byłoby hobby, tylko praca, hurtowa produkcja. Poza tym wokół kolejne firmy padały jak muchy, a ja mam zakładać kolejną, tym razem własną, ryzykować, stawiać wszystko na jednej szali?

Nie byłem tchórzem, raczej ostrożną optymistką. Wolałam trzymać się synekury w postaci etatu asystentki prezesa. Byłam kimś więcej niż sekretarką szefa, raczej jego przyboczną, zaufaną, i choć nie była to praca marzeń, lubiłam ją, dzięki niej czułam się potrzebna. Poza tym dawała mi utrzymanie, nie musiałam się martwić ZUS-y, podatki, składki. Nie mówiąc już o kosztach wynajęcia lokalu, opłatach za prąd, gaz, prowadzenie księgowości… Już samo myślenie o tym przyprawiało mnie o ból głowy.

– Ale przecież ty uwielbiasz piec! – upierała się Justyna.

Była niepocieszona, że nie chcę zmienić ścieżki kariery specjalnie dla niej. Bo wtedy moja najlepsza przyjaciółka mogłaby przesiadywać w mojej kawiarni, obowiązkowo przy jakiejś wydumanej kawce, i pochłaniać ciastko za ciastkiem. Ostatnio nawet sugerowała, że powinnam ją zatrudnić jako testerkę. Czyli nie dość, że jadłaby ciasta za darmo, to jeszcze musiałabym jej płacić. Cwana łakomczucha.

– Owszem, lubię piec, bo to moja odskocznia od rzeczywistości, a nie rzeczywistość – tłumaczyłam. – Poza tym przypominam ci, że już mam pracę.

Nieszczęścia chodzą parami 

Nie powinnam się tym tak głośno chwalić. Podsłuchiwało nas jakieś złośliwe licho i niecały kwartał później nasza firma splajtowała, a my z dnia na dzień straciliśmy pracę. Mieliśmy przetrwać kryzys, niestety tym razem się nie udało. Ja przynajmniej martwiłam się tylko o siebie. Niemal błogosławiłam dzień i godzinę, kiedy przyłapałam mojego narzeczonego na zdradzie. Gdyby nie to, teraz bylibyśmy już po ślubie, może dziecko byłoby w drodze… Nie, lepiej nie kontynuujemy tej budzącej dreszcze wizji. Zdrajca z wozu, babie lżej.

Byłam singielką z odzysku, uratowaną od niefortunnego związku w ostatniej chwili. Miałam też oszczędności, bo nie jestem rozrzutna, więc na czynsz i jedzenie mi wystarczy przez jakiś czas. Inni mieli dzieci na utrzymaniu, kredyty do spłacania… Współczułam im bardziej niż sobie, co nie znaczy, że nie nękał mnie lęk o przyszłość.

Zaczęłam intensywnie szukać pracy. Wysyłałam kolejne aplikacje z CV i listem motywacyjnym. Pisałam frazesy typu, że moda jest moją pasją, kocham prace biurowe albo że świetnie sprawdzam się w zespole. I szczerze wierzyłam, że się sprawdzę, bo byłam pracowita i bystra.

Ale nikt nie chciał dać mi szansy.

– Boże, tyle razy ci mówiłam, żebyś zaczęła piec – nie odpuszczała Justyna.

– Ale…

– Nie, nie, nie! – Zamachała rękami, jakby oganiała się od much. – Nie chcę słuchać żadnych „ale”. Pracy już nie masz, więc upadł twój koronny argument. A ja znalazłam ci idealny lokal. – Klasnęła dłonie. – Już trzy razy zmieniali się tam najemcy. Właściciel jest zdesperowany. Jeśli podpiszesz umowę na rok, to przez kwartał będzie brał tylko połowę stawki.

– Zwariowałaś… – wymamrotałam. Za głowę się nie złapałam i nie rwałam włosów, bo nie chciałam na domiar złego wyłysieć. – Jaki lokal? Jaki biznes? Nie mam kasy na takie fanaberie.

– Otóż masz – oświadczyła z dumą Justyna. – Proszę. Powinny wpłynąć za tydzień.

Pomocna dłoń 

Podała mi jakieś papiery. Wynikało z nich, że została mi przyznana dotacja dla bezrobotnego, który chce otworzyć własną firmę.

Patrzyłam i usta coraz szerzej mi się otwierały. Lekko się oblizałam, by je zwilżyć.

– Ale ja nie składałam żadnego wniosku. Podrobiłaś mój podpis?

Justyna tylko się uśmiechnęła.

– Sama nigdy byś się nie zdecydowała, a ja czuję, że to wypali. Cukiernia i miejsce warsztatów dla przedszkoli i szkół. Kochasz piec, uwielbiasz dzieciaki, połącz to. Zresztą nie tylko ja w ciebie wierzę. Urzędnicy też byli zachwyceni. Spójrz, jak szybko klepnęli wniosek. Raptem w tydzień! Masz kasę na rozpoczęcie, a także wsparcie pomostowe na okres, kiedy firma będzie odbijać się od dna. Dobrze będzie. Pomogę ci we wszystkim. Na przykład otworzymy też sklep w necie zbierający zamówienia. Ty będziesz piec, ja wysyłać.

Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać. Starałam się opanować i nie popełnić zbrodni w afekcie na osobie mojej przyjaciółki. Wdech, wydech, wdech, wydech… W pewnym momencie spłynął na mnie spokój, taki spokój, który zmywa lęki, wątpliwości, kompleksy.

Pomyślałam: czemu nie? Jeśli nie wypali, najwyżej po roku zamknę biznes, a w międzyczasie nadal mogę szukać „normalnej” pracy. Jeśli zaś jakimś cudem wypali… Nie, to nie mogło być takie proste. Ustąpię, żeby Justyna nie marudziła, że ona mi tworzę okazję, a ją marnuję. No może, ale im większe będę miała nadzieje, tym większe będzie później rozczarowanie. Lepiej się nie nastawiać. Miało się to nijak do teorii pozytywnego myślenia, ale kiepsko u mnie było ostatnio z optymizmem.

Nowy początek 

Pieniądze z urzędu pracy rzeczywiście wpłynęły na moje konto. Podpisałam umowę na wynajem lokalu i zajęłam się kupowaniem używanych maszyn (bo taniej) oraz składników do pieczenia. Justyna zaś szukała jak najtańszych materiałów do sprawienia, by szarobury budynek wyglądał jak pałac z marcepanu.

To była orka na ugorze, mówiąc krótko. Praca na etacie była o wiele prostsza, a jednak… Nie rzuciłam wałkiem do malowania ścian i nie wypisałam się z interesu. Nawet nie dlatego, że musiałabym zwrócić dotację, z której ogromną część już wydałam. Zaraziłam się od Justyny entuzjazmem. Chciałam zostać właścicielką własnej cukierni. Bardzo.

Kiedy już zrobiłam pierwszy krok, kolejne poszły o wiele łatwiej. Jakbym zamknęła za sobą ciężkie, blokujące mnie drzwi i mogła wreszcie swobodnie, głęboko odetchnąć, iść tam, gdzie zawsze chciałam, gdzie mnie ciągnęło, ale bałam się spróbować. Już czułam satysfakcję, mimo okropnych zakwasów i zmęczenia.

Dwa miesiące później miałam wrażenie, że śnię. Mój kalendarz zapełniał się w ekspresowym tempie. Przedszkola i szkoły rezerwowały terminy na warsztaty pieczenia babeczek i dekorowania ciastek. Miałam już trzy zamówienia na torty urodzinowe, tylko do końca tygodnia, a w grafiku na dalsze miesiące pojawiały się także torty ślubne. Musiałam prosić Justynę o pomoc – którą wszak oferowała – bo sama nie wyrobiłabym się z pieczeniem ciast i ciasteczek na zamówienia oraz dla klientów wchodzących wprost z ulicy.

Przyjaciółka, dumna jak paw – że miała taki świetny pomysł – ochoczo garnęła się do pomagania. W końcu musiałam oficjalnie ją zatrudnić, gdyż jej pomoc z doraźnej stała się niezbędna. A ponieważ cudownie dogadywała się z dziećmi, mogłyśmy przyjmować większe grupy na warsztaty. Sądziłam, że po pierwszym okresie boomu popularność warsztatów osłabnie. Pomyliłam się. Ciągle dzwoniono i rezerwowano kolejne terminy.

Los uśmiechnął się do mnie drugi raz 

A jeden z klientów zaczął wpadać do nas wyjątkowo często, na kawę i czekoladowe muffiny z orzechami. Tak często, że aż spytałam, czy naprawdę w całym mieście nikt nie robi lepszej kawy. I tu mnie zaskoczył, bo spłonił się jak piwonia i wypalił:

– Umówi się pani ze mną na randkę?

Co miałam zrobić? Był tak uroczo zakłopotany, że nie mogłam się nie zgodzić.

Kolejna świetna decyzja. Właśnie zamieszkaliśmy razem i planujemy wspólne życie.

Gdyby Justyna nie zrobiła za mnie pierwszego kroku, gdyby nie zepchnęła mnie z rozsypującej się łódki do wody i nie kazała płynąć… pewnie wylądowałabym na kasie w markecie. I twierdziłabym, że wcale nie jest tak źle, bo nie miałabym pojęcie, jak mogłoby być wspaniale. Zmiana wcale nie musi być zmianą na gorsze. Przeciwnie, jeśli odważnie i pracowicie weźmiemy się za bary z losem, okazuje się, że warto podjąć ryzyko rewolucji w życiu.

 

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również