Anita Sokołowska, córka tatusia, chwalona, doceniana. Od dziecka słyszała, że powinna być aktorką, "bo ładna". Ale o sukces musiała zawalczyć. W teatrze wystąpiła jako 10-latka. Lekcję dyscypliny dostała w balecie. Potrafi więc zagrać i w "Hamlecie", i w "Na dobre i na złe". Prywatnie szuka mocnych wrażeń. Aktualnie próbuje swoich sił na parkiecie "Tańca z gwiazdami".
Spis treści
Jej doktor Lena z "Na dobre i na złe", to osoba aż za łagodna. Zuza z "Przyjaciółek" – przeciwnie, potrafiła tupnąć nogą. Ale takie emocje to ledwie ułamek tego, co Anita Sokołowska może pokazać na scenie. Kilka lat w Bydgoszczy. Na prowincji, powiedzą laicy. Środowisko jednak wie, że tamtejszy teatr jest dziś jednym z najlepszych. Anita wystąpiła w głośnych spektaklach, m.in. "Wiśniowym sadzie" czy monodramie "Komornicka...", za który w ogólnopolskim rankingu została uznana za najlepszą aktorkę sezonu. Zaproponowano jej angaż w Warszawie. „Nareszcie będę pracować w miejscu zamieszkania”, śmieje się. Na początek w Powszechnym gra Izabelę w "Lalce" Prusa.
Twój STYL: Łęcka to patentowana egoistka. Egzaltowana, pusta. Da się ocieplić ten wizerunek?
Anita Sokołowska: Dorzucę ci jeszcze: zimna ryba i panna pozbawiona skrupułów. Wszyscy ją tak łatwo szufladkują. Mieliśmy w teatrze sympozjum na temat Lalki z udziałem profesorów z PAN i UW. Potwierdziło ten obraz. Wtedy pomyślałam: „O nie! To jest właśnie pole dla mnie, ja pokażę ją inaczej!”.
Jak?
Kiedyś Andrzej Mastalerz grał Hitlera. I ktoś zapytał: jak go obroni? A on powiedział: „Aktor bez względu na charakter postaci musi się w niej zakochać. Bezwarunkowo”. Zapamiętałam te słowa na całe życie. Gdybym miała przedstawić tylko to, co zapisane u Prusa, nie byłoby sensu wychodzić na scenę. Książka jest arcydziełem i kropka. A przecież cała frajda w teatrze jest w odkrywaniu nowych przestrzeni i znaczeń.
To co odkryłaś u Belci?
My na nią mówimy: Iza. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, można dostrzec u niej ślad... nimfomanii. Kocha się w posągu Apollina, adoruje śpiewaka Rossiego, romansuje ze Starskim, śni o gwałcie. Nie chodzi o to, że ja teraz jako Izabela będę chodziła i dotykała seksualnie wszystkich panów. Ale ten trop pomaga mi budować skomplikowaną psychologicznie postać, poddaną różnym wewnętrznym napięciom. Dla inspiracji obejrzałam Nimfomankę von Triera. Dużo tam nie znalazłam, ale film dał do myślenia: kim jest kobieta, która potrzebuje doświadczania tak skrajnych emocji?
No właśnie, kim?
Osobą niezaspokojoną, nieszczęśliwą, szukającą wyzwań, wrażeń. Ona potrzebuje doświadczać, by czuć, że żyje i że ma nad tym życiem kontrolę. A jest niespełniona na różnych polach: uczuciowym, rodzinnym, społecznym. Większość z nas czytała Lalkę raz – w szkole średniej. Ja teraz czytam ją w każdej wolnej chwili, nawet po jednej stronie. „Wącham materię”. I uderza mnie mocny opis mechanizmu społecznej prostytucji.
?!
Oni tam na salonach patrzą na siebie przez pryzmat brudnej seksualności, biznesu, wyceny. Trochę jak na targu niewolników: kto kogo za ile może wziąć. I czy posag wart jest inwestycji. Pamiętasz, jak Wokulski pierwszy raz zaproszony do Izabeli siada do obiadu, patrzy i oblicza. Aha, kolczyki – 20 tysięcy, naszyjnik – tyle... Kalkuje, ile rocznie będzie musiał wyłożyć, żeby ją zaspokoić. Kiedy czytałam powieść w liceum, bardziej zapamiętałam wyścigi, salony, amory. A dziś świat w Lalce odczytuję jako ciemny, brudny, zły. Interesowny.
W serialu aż tak to nie wyglądało.
Wczoraj stwierdziłam, że obejrzę fragment filmu, żeby się lepiej przygotować do spotkania i powiedzieć ci coś mądrego. Włączyłam i... wyłączyłam. Nie chcę się inspirować. Film i serial miały uchwycić energię tamtych czasów. Grane były w kostiumach z epoki. My tego nie chcemy.
A czego chcecie?
Nie ma u nas całej historii z lalką, procesem, kamienicą Krzeszowskiej, wątkiem żydowskim. Jest o niemożliwości bycia z sobą, o tym, jak można uzależnić się od drugiej osoby. I o tym, dlaczego Iza z Wokulskim ciągle siebie gonią i nie mogą być razem. Nasz spektakl – w scenografii i kostiumach – jest daleki od XIX wieku. Bardziej inspirowany filmem "Zeszłego roku w Marienbadzie" (reż. Alain Resnais, z 1961 r. – red.). Podobnie jak w tym filmie: coś się nam wydaje realne, a za chwilę przestaje takim być. Niby masz, a nie masz.
Ale czy wypada przerabiać klasykę?
Bardzo mnie denerwuje, jak ludzie – nazwijmy to: starego teatru czy starego myślenia – grzmią na młodych. „Jak to? Przepisywać klasykę?!” Tak, właśnie przepisywać! Bo się zmieniły czasy, osobowości, światopogląd. Inaczej będziemy udawać, podszywać się pod jakieś wyobrażenia. Uważam, że wielką siłą współczesnego teatru i dzisiejszego aktorstwa jest to, że postaciom czy tematom, o których opowiadamy, możemy nadać osobistą, współczesną perspektywę. Patrzę na Łęcką i odnajduję w niej stany, które można przypisać współczesnym. Nieobca jest jej depresja, apatia, rozgoryczenie, nieumiejętność radzenia sobie z materialnym aspektem rzeczywistości. I, wbrew pozorom, ona ma głęboką świadomość tego, co się z nią dzieje.
Izabela całe życie „sypiała w puchach, odziewała się w jedwabie, piła z kryształów, jadała ze sreber”. A u ciebie jak z hedonizmem?
Mam słabość do ładnej bielizny, nie pod kątem partnera, ale tak dla samej siebie. No i do butów! Uwielbiam zakupy. Tak jak w "Pretty Woman" lubię wyjść ze sklepu z torebeczką na każdym palcu. A tak głębiej, wiesz, ja w dzieciństwie byłam rozpieszczana. Córusia tatusia, chwalona, doceniana. Powtarzano mi, że muszę być aktorką, bo jestem taka ładna. Zawsze byłam wśród tych najlepiej się uczących, występujących na akademiach. Kiedy jeździłam do babci na wieś, organizowałam teatrzyki, dowodząc innymi dziećmi. Przez to wszystko mam w sobie na pewno jakąś próżność.
A co powiesz na cytat z Rzeckiego: „Wszystko marionetki! Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one”? Ty masz poczucie, że sterujesz losem?
Wydaje mi się, że w pracy tak. A w życiu? Chyba mam szczęście, bo nie muszę wykonywać wiele ruchów, a ciągle zdarza mi się coś dobrego.
Twoim artystycznym losem pokierowała mama. Zapisała sześciolatkę na taniec...
...i tańczyłam przez 11 lat. To dość wyjątkowe, bo w rodzinie nie było zapędów artystycznych. Mama ekonomistka, brat jest zawodowym wojskowym, tata – który już nie żyje – też pracował w wojsku. Wychowałam się w Lublinie, ale rodzina taty pochodziła ze wsi, a mamy z miasteczka. Nie było więc tradycji chodzenia do teatru, a potem przeżywania tego przy kawie. Ale ten taniec się pojawił i faktycznie rozbudził mój apetyt na inne przestrzenie. Pokazał, że jest nie tylko szkoła, trzepak i podwórko.
A jak trafiłaś na scenę?
Na zajęcia baletowe przyszedł dyrektor lubelskiego teatru i zaprosił dwie dziewczynki do spektaklu. A potem pan, który akompaniował podczas zajęć na pianinie, powiedział: a może byś przyszła na próby do teatru amatorskiego? Zbieg okoliczności i tak do tej pory. Szczęście. Oczywiście mogłabym sobie ponarzekać, że jestem nieszczęśliwa, bo nie gram w filmach...
A to aż takie ważne?
No tak, nobilitacja. Gram w superspektaklach, ale rola w dobrym filmie to jest „level” wyżej. Zabrzmi może megalomańsko, ale jestem na etapie, kiedy nie marzę o pracy z Lupą, tylko o Smarzowskim.
Ogłoszenie przyjęte do druku. Ale wróćmy jeszcze do twoich początków.
Zawsze byłam maskotką, najmłodsza w grupie. W ósmej klasie jako tancerka trafiłam do spektaklu "Czyż nie dobija się koni" w lubelskim teatrze. Z tancerzami zawodowymi! Dwa miesiące totalnego artystowskiego szaleństwa, superakceptacji, poczucia, że robię coś ważnego. A jeszcze się podkochiwałam w jednym tancerzu...
A nauka?
Byłam z tych, którzy robią dobre wrażenie, a potem jadą na opinii. (śmiech) Potrafiłam ściągać, radziłam sobie. I żyłam teatrem.
Pierwsze upojenie sceną?
Takie poważne dopiero w szkole teatralnej w Łodzi. Robiliśmy sceny z „Płatonowa, grałam Sonię – tę na etapie histerii, kiedy się dowiaduje, że Płatonow jednak nie chce z nią wyjeżdżać. Na trzeciej generalnej przed egzaminem postać we mnie „wskoczyła”, popłynęłam. Przychodzili z gratulacjami ludzie ze starszych roczników. Niesamowite połączenie emocji: tego, że ja się tak dobrze poczułam, i tego, że ludzie docenili. Wtedy uznałam, że teatr to moje miejsce. Ale dziś wiem, że wpuściłam się w tę Sonię niebezpiecznie.
Co to znaczy?
Czułam nieokiełznane emocje, byłam z nimi szczęśliwa i przeniosłam je poza scenę, na korytarz. Prowadziłam rozmowy, będąc jeszcze „w postaci”, i lubiłam ten stan. Od tej pory wiem, że jest to niebezpieczny zawód. Łatwo przekroczyć granicę, wejść w świat fantazji i... nie wrócić. Miałam takiego kolegę w szkole: przestał chodzić na zajęcia, tylko całymi dniami palił świeczki na korytarzu. Gdybym sobie ulubiła ten stan niewychodzenia z postaci, mogłabym popłynąć w rejony dla siebie niebezpieczne. Na szczęście po szkole nauczyłam się z tym pracować.
A pierwsze trudne momenty?
Gościnny występ w Łodzi, w spektaklu "Nieprzyjaciel". Reżyser opowiadał jedno, a na próbach okazało się inaczej. Grałam i miałam poczucie, że to jest słabe. Ładowałam emocje, ale nie wiedziałam, w jakiej sprawie. W myślach powtarzałam: „już, zejdźmy ze sceny”. Zresztą wszyscy potem potwierdzili: spektakl drętwota.
Wyciągnęłaś wnioski? Umiałaś potem rozpoznać takie sytuacje?
Nie lubię tego u siebie, ale przy bezpośredniej konfrontacji wolę machnąć ręką, niż się nie zgodzić. Parę lat temu ktoś zaproponował mi projekt taneczno-muzyczny, przez który nie pojechałam z moim Bartkiem (Frąckowiakiem – reżyserem, partnerem Anity i ojcem jej synka Antoniego Frąckowiaka) do Stanów. Kiedy już na próbach okazało się, że nie warto było dla tego tracić wspólnego wyjazdu na miesiąc, myślałam, że oszaleję. Ale dałam słowo, zrobiłam rolę. Pokazaliśmy spektakl dwa razy i nikt już do niego nie wrócił. Do dziś mam problem z asertywnością. No, może z wiekiem ciut mniejszy, łatwiej mi przychodzi powiedzenie „nie”. Przez lata byłam jednak łatwym łupem.
Wróćmy jeszcze do Łęckiej, która wierzyła, że „świat jest zaczarowanym ogrodem, a ona boginią czy nimfą uwięzioną w formy cielesne”. Blisko ci do takiego opisu czy raczej jesteś twardo stąpającą po ziemi babą?
Uwielbiam bujać w obłokach! To jakiś rodzaj „dziewczyństwa”, dziecięcości. Wiele lat pokonywałam autem samotnie długie trasy, np. z Warszawy do Bydgoszczy. Ile ja piosenek wyśpiewałam! Byłam Janis Joplin i Sinéad O’Connor. Co tam, byłam od nich lepsza! A ile nagród aktorskich odebrałam! I w jakich sukniach! Wiesz, aktorzy się do tego oficjalnie nie przyznają, ale kiedy rozmawiamy między sobą... Każdy w wyobraźni odebrał już ze sto nagród.
Łącznie z wygłoszeniem mowy?
Tak! Z zastanawianiem się: co powiem, czy będę skromna, czy entuzjastyczna? Na oficjalne bujanie w obłokach pozwala mi też praca. Ostatnio poszłam na samotny spacer po Łazienkach jako... Izabela Łęcka. To może nie przyda się jakoś konkretnie do roli, za to poszerza wyobraźnię. I daje niebywałą frajdę. Ale żeby nie było: mocno żyję w realu, mam synka, kredyt, plany wakacyjne.
Izabela jeździła po całej Europie.
Lubię, ale w podróży nie jestem damulką. Raczej typ chłopaczary, która woli wypić piwo na plaży niż sączyć winko w eleganckim lokalu. Na urlop mogę ruszać z plecakiem, jedną parą trampek i spodenek. Pamiętam, jak kiedyś z Bartkiem przylecieliśmy do Portugalii w nocy i od razu poszliśmy z karimatami nad ocean spać na kamieniach. Rano obudziliśmy się przytuleni, a ludzie nad nami grali w kometkę. To są rzeczy, które podsycają wariacką stronę mojej natury.
Właśnie, osiem skoków na spadochronie...
Chcę sobie na takie rzeczy pozwalać, żeby we własnych oczach nie być „panną z zasadami”. Że praca, rodzina i rachunki do zapłacenia. Oczywiście od kiedy jest Antek, działam rozważniej. Ale szalone decyzje pozwalają przewietrzać głowę! Bo kiedy jestem w kieracie: teatr, serial, dom, a w nim gotowanie zupy, to zaczynam wpadać w myślowe pułapki.
Na przykład?
Że muszę chodzić na imprezy i to w kieckach od projektantów. Bo tak trzeba, bo dzięki temu kariera się rozwinie, a propozycje posypią. A gdy wyjeżdżam na tydzień, dwa i mogę jeść bułkę, siedząc na krawężniku, to te niby-ważne sprawy tracą na znaczeniu. Wracam z energią rozwalania systemu. Świadoma, na czym mi zależy. Że mogę uczestniczyć w świecie „ściankowym”, ale na własnych zasadach. I nikt mi nie zabierze tego, co mam w głowie.
Anita buntowniczka.
Nie chcę być perfekcyjna, ułożona odtąd – dotąd. Na przykład daję sobie prawo do tego, że mam w domu nieposprzątane. Tylko moje dziecko musi mieć wszystko: ugotowane, zamrożone, kupione na zapas, tak że dwa miesiące mógłby z domu nie wychodzić.
Sama gotujesz?
Tak! Ale wspierają mnie babcie. Ostatnio jedna przysłała słoiczki z ekologicznym mięsem królika, żeby Ańcio miał najlepsze jedzenie. Bo ja to mogę jeść suchy chleb i odmrażane pierogi.
I to mówi gwiazda z telewizji!
Wiem, że jestem rozpoznawalna. Na co dzień nie mam jednak świadomości, że ze mnie jakaś wielka pani aktorka. Ciągle siedzi we mnie mały lubelski wieśniak, dziewczynka, która przyjechała z prowincji. Dopiero gdy ktoś mnie doceni, dociera do mnie, jaką drogę przeszłam. Że coś znaczę. Że umiem. Ostatnio usłyszałam, że w pewnym spektaklu jestem „nie do zastąpienia”. W takich chwilach fruwam.
W monodramie "Komornicka. Biografia pozorna" (o skomplikowanych losach Marii Komornickiej, poetki 20-lecia międzywojennego, która w połowie życia uznała, że jest mężczyzną i zmieniła tożsamość – red.) jesteś na scenie półtorej godziny. Ludzie chcą oglądać, krytycy chwalą. Zagrałaś to 35 razy, dostałaś nagrody.
Ten spektakl chyba najbardziej mnie zmienił. Wcześniej musiałam sobie ciągle udowadniać, że nie jestem aktorką serialową. Bo umówmy się: o tym, co gram w Bydgoszczy, wie środowisko teatralne i bydgoszczanie, którzy obserwują teatr. Czyli ułamek procenta. Po monodramie nabrałam pewności, że mogę sobie zaufać. I że cokolwiek się zdarzy, ja sobie na scenie poradzę. Dotarło do mnie, że ludzie przychodzą na spektakl, bo chcą zobaczyć mnie, a nie kogoś innego. Czyli to, co robię, jest interesujące.
A czujesz jeszcze tremę przed występem?
Kiedyś kolega powiedział mi tuż przed spektaklem, żeby się nie stresować, bo tylko ja i reżyser wiemy, jak ma być. Powtarzam to sobie przed każdą premierą. Ta myśl daje mi luz i wolność w grze. A przede wszystkim radość.
To jeszcze jeden cytat z Lalki w kwestii teatralnej. „Każda rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt poważnie”. Hm?
Nigdy nie wiesz, co cię uruchomi. Dostałam kiedyś rolę w Wielkim Gatsbym (głośny spektakl Michała Zadary w Bydgoszczy – red.). Małą. Bardzo małą. Byłam zawiedziona. Ale zaczęłam sobie coś tam w niej kombinować, nadbudowywać. Zadziałało, postać okazała się zabawna, recenzenci docenili. Wyszło przy tym, że ona mnie mocno otworzyła, pozbawiła kompleksów.
Jak to: kompleksów?
Grałam w króciutkich białych szortach. Pierwszy raz na scenie miałam tak odsłonięte nogi. Najpierw czułam się z tym nieswojo. Ale w pewnym momencie przestałam się tego wstydzić. Poleciałam na takim „puszczeniu”: a dobra tam, nie przejmuję się niczym, idę z całą energią, drapieżnie do przodu. Wiesz, mój Bartek w tym czasie robił spektakl w Wałbrzychu. Akurat trwał remont, podczas prób ciągle hałasował młot pneumatyczny. I jedna z aktorek miała tak, że im mocniej ten młot hałasował, tym ona była lepsza na scenie.
?
Bo ona walczyła. I to mi dało do myślenia. Na scenie cały czas trzeba walczyć. Nawet w małej roli. Nie ma odpuszczania. Szkoda na nie czasu.