Wywiad

Dan Brown o nowej powieści, najlepszym sposobie na odpoczynek i eksperymentach z AI

Dan Brown o nowej powieści, najlepszym sposobie na odpoczynek i eksperymentach z AI
Dan Brown
Fot. Jan Křikava, mat. prasowe

Jego Kod Leonarda da Vinci to światowy bestseller. Jako autor ośmiu książek o dociekliwym i nieustraszonym profesorze Robercie Langdonie zarobił setki milionów dolarów. Dan Brown mógłby rzucić tę robotę, ale twierdzi, że tylko pisząc, przestaje tęsknić za pisaniem. Jego nowa powieść Tajemnica tajemnic znów pełna jest zaskakujących zwrotów akcji. Dowiadujemy się z niej sporo o historii Pragi, słynnych arcydziełach i najnowszych badaniach nad umysłem.

Twój STYL: Pisanie to żmudne zajęcie, samotne, wymagające skupienia. Pan do niego wrócił i to na ponad 700 stronach Tajemnicy tajemnic. Kilka dobrych lat przed komputerem...

Dan Brown: Dla mnie pisarstwo to nie zawód, tylko choroba. Przewlekła i nieuleczalna.

Pieniądze i sława nie są wystarczającym lekarstwem?

Sława jedynie zobowiązuje, by ciężej pracować. Mam świadomość, że ludzie sięgną po to, co wydam. I że po jednej złej książce odklikną Browna z listy zainteresowań. Pieniądze? Pozwalają kupić sobie trochę czasu. Nie muszę martwić się o płacenie rachunków, mogę przez osiem lat milczeć. Tylko coś z tym kupionym czasem trzeba zrobić. Eksperymentowałem. Szukałem innych zajęć. Zrealizowałem nawet projekt literacko-muzyczny dla dzieci Wild Symphony. Skomponowałem sporo utworów, na których słuchanie nie chcę jednak nikogo narażać. Prawda jest taka, że moje „objawy odstawienne” skutecznie zagłusza tylko pisanie. Dawka ośmiu lat pracy nad Tajemnicą tajemnic wydała mi się rozsądna.

Pana książki mają gigantyczne nakłady, choć jest w nich coś głęboko niedzisiejszego. To długie kryminały, w których zbrodnia prowadzi bohaterów w podróż po kulturze i nauce.

To prawda, mają dość złożone fabuły. W Tajemnicy tajemnic zbudowałem najbardziej skomplikowaną intrygę w mojej karierze. Ale różni ją od klasycznych kryminałów stawka. Nie chodzi o uratowanie kogoś, kto ma kłopoty, albo wyjaśnienie pojedynczej zagadki. Na szali jest cywilizacja, więc odwołuję się do przeszłości, dzieł sztuki, zabytków światowego dziedzictwa. Przed każdą powieścią przeprowadzam staranną kwerendę i staram się pomiędzy zgromadzone informacje sprytnie wpleść losy moich bohaterów.

Dzisiaj często wybieramy proste recepty na złożone problemy, a pan sprzedaje setki milionów egzemplarzy grubych powieści naszpikowanych historycznymi faktami.

Czyli osiągnąłem marketingowy sukces, bo nie kierowałem się zalecaniami działu marketingu? Nie interesują mnie proste historie, bo nie wierzę w łatwe odpowiedzi na ważne pytania. Dobrze, jeśli da się streścić fabułę książki w jednym zdaniu, ale sposób, w jaki dochodzi się do tych wniosków, powinien być intrygujący i emocjonujący, a po drodze musi nastąpić kilka zwrotów akcji. Zaskakujących, a jednocześnie przekonujących.

One są najtrudniejsze?

Oczywiście. Najlepsze są takie, po których czytelnikowi wybucha w głowie przejrzysta mapa wszelkich powiązań oraz myśl: „Jak mogłem to przeoczyć!”.

Wciąż nie jest to współczesne podejście. Nawet w wybitnych dziełach sztuki nie trzeba wadzić się z Bogiem, religią i tajemnicą istnienia. A pan to robi.

Lubię uniwersalne tematy. Szkoda by mi było nie korzystać z bogactwa historii, nauki, filozofii. Ale nie jest prawdą, że odciąłem się od rzeczywistości. Przeciwnie, kurczowo trzymam się faktów. Od dawna niemal nie czytam beletrystyki i chłonę literaturę non-fiction. Od fikcji zaś oczekuję, by odbijała otaczający mnie świat. Dlatego często odwołuję się do odkryć naukowych. Ale to nie jest manifest artystyczny, tylko mój gust. Istnieją wspaniałe powieści i filmy, które pozwalają uciec od realiów i przeżyć coś niezwykłego.

Pan również pozwala uciec od realiów, tylko nie w popkulturę, ale w kulturę wysoką.

Moi czytelnicy są mądrymi, wymagającymi ludźmi. Chcą, aby stawiano przed nimi wyzwania. A gry intelektualne są zajmujące. Niech pan wejdzie na dowolny portal z grami online – ile osób bawi się tam w Scrabble czy Wordle. Ile czyta o zagadkach kryminalnych i rozwiązuje je w głowach?

Ale niekoniecznie wędruje z nimi do katedry w czeskiej Pradze, gdzie zaczyna się Tajemnica tajemnic.

Mogą nawet nie wiedzieć, jak jej potrzebują. Kiedyś szanowaliśmy opoki: religię, wiarę w prawdę, naukę. Dzisiaj te fundamenty co najmniej mocno się zachwiały. Rzuca nam wyzwanie technologia. Sztuczna inteligencja generuje fałszywe wideo, które nagle staje się „dowodem”, że coś się wydarzyło. Każdy po omacku klei swój obraz świata ze strzępów informacji. To trudne i wyczerpujące, więc dziś prawda kapituluje przed rozrywką. Bo przecież co za różnica, czy piesek z klipu w internecie istnieje w rzeczywistości, czy stworzył go algorytm? Jest zabawny i to wystarcza. Gorzej, gdy sprawa dotyczy poważniejszych tematów. Tego boję się w dzisiejszym świecie.

Użył pan kiedyś w pracy sztucznej inteligencji?

Próbowałem. Jak mógłbym nie być ciekawy nowego narzędzia, którym posługują się na co dzień ludzie? Wpisałem: „Opisz Zamek Praski w stylu Dana Browna”. Czytam. Tekst jest niedokładny, nudny i mdły. Ktoś ewidentnie sobie nie radzi z pisaniem – albo ja, albo sztuczna inteligencja. Z przyczyn zdrowotnych musiałem uznać, że to ona.

Chciał się pan utwierdzić w przekonaniu, że wciąż jest pan potrzebny?

Eksperyment dowiódł, że jestem. Algorytm nie radzi sobie z planowaniem przebiegu fabuły i rozwoju bohaterów, robi błędy albo zmyśla odpowiedzi. Nie mógłbym sobie pozwolić, by ze sztucznej inteligencji czerpać wiedzę. Przykład zdradza część fabuły Tajemnicy tajemnic, więc powiem ogólnie: spytałem o znaczenie symbolu, który historycy odkryli w jednym zabytku. Odpowiedź odnosiła się do wydarzeń sto lat wcześniejszych niż te, które mnie interesowały, więc wysyłam moje wątpliwości na czacie i dostaję nowe wytłumaczenie: logiczniejsze, ale nieprawdziwe. Znów do klawiatury: „Czy którakolwiek z tych odpowiedzi oparta jest na źródłach naukowych albo faktach?”. Co odpowiedział czat? „Nie, bo żadnych nie znalazłem”. Cóż, zostawię sobie pomoc sztucznej inteligencji na zaplanowanie wycieczki po Krakowie. Do pracy nad powieściami siadam sam.

 

Kiedy był pan w Polsce, rzucił pan do czytelników: „Może Warszawa albo Kraków tak wpłyną na moją wyobraźnię, że umieszczę tu akcję mojej powieści?”. Wygrała Praga. Co pana ciągnie do tej części świata?

Europa Środkowa mnie fascynuje. Wielu Amerykanom wydaje się egzotyczna. Czuje się tu słowiańskie wpływy, zachodnia logika nieco się poluzowuje, a zaczyna mieć więcej do powiedzenia romantyczna wyobraźnia. W Stanach historię zamyka się w muzeach, a w tej części Europy przeszłość daje o sobie znać na co dzień – zwłaszcza czasy drugiej wojny światowej, szczególnie w Polsce. W życiu nie byłem w tak przejmującym miejscu pamięci jak Auschwitz-Birkenau. Długo nie mogłem przestać o nim myśleć. Zostałem z pytaniem: „Jak mogło do tego dojść?”. Dużo czytałem i rozumiem, w jaki sposób doszło, ale wciąż nie rozumiem „jak mogło”. Rozglądałem się po miejscowości Oświęcim. Jej mieszkańcy nieustannie konfrontują się z ciężarem minionej epoki – bolesnej, ale ważnej dla zrozumienia człowieczeństwa.

Nie myślał pan, żeby i z tym tematem zmierzyć się w powieści?

Nie byłem gotowy, ale na pewno Polska do mnie wróci. W notatkach zachowałem szkic rozdziału rozgrywającego się w kopalni w Wieliczce. Chcę, by w mojej twórczości pojawił się kościół Mariacki i jego niesamowite sklepienie. Wcześniej czy później mój bohater, Robert Langdon, odnajdzie tam coś, co go zaniepokoi. Teraz jednak w opowieści o tajemnicach ludzkiej świadomości potrzebowałem właśnie Pragi, która od cesarza Rudolfa II Habsburga pozostawała mitycznym centrum Europy.

Mówi pan o swoich książkach jako wyzwaniach intelektualnych czy układaniu puzzli. Można jednak uznać, że tworzy pan w nich też swoje „teorie spiskowe”.

Pan to tak określa. Ja po prostu piszę powieści, w których mieszam fakty z fikcją. Wykorzystuję wyobraźnię, by zachęcić ludzi do eksploracji rzeczywistości? Chcę, żeby mój czytelnik jak najczęściej podczas lektury otwierał przeglądarkę, sprawdzając, gdzie przebiega linia między fikcją a prawdą. Aby pielęgnował w sobie wątpliwości.

Po sukcesie Kodu Leonarda da Vinci został pan okrzyknięty przez „Time” jednym ze stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Pierwsza reakcja?

Kiedy się o tym dowiedziałem, rzuciłem: „Chyba zabrakło ludzi kultury w tym zestawieniu i padło na mnie”. Redaktor odpowiedział: „Spójrz na swoje nakłady. Ile osób przeczytało twoje książki? Łącznie daje to kilkaset milionów osób. Sprzeciwiał się twojej książce Watykan, komentowali ją najważniejsi politycy, a w Indiach odbyły się manifestacje przeciw twoim «bluźnierstwom»”. A ja tylko chciałem zadać kilka pytań. Na przykład, co by to znaczyło dla chrześcijaństwa, gdyby się okazało, że Jezus nie był magicznie poczętym synem Boga, tylko człowiekiem z wieloma dobrymi ideami i charyzmą. W życiu nie podejrzewałem, że kogoś to tak obruszy. Dla mnie taka wersja ma więcej sensu i logiki niż ta, której uczył mnie pastor w szkole niedzielnej. To odpowiedź, którą znalazłem dla siebie. I będę bronił prawa do zadawania pytań.

Tu wyczuwam rozliczenie z dorastaniem.

Słusznie. Przeżyłem kiedyś bolesny zawód. Dojrzewałem jako chłopak religijny, wychowywany w duchu chrześcijańskim. Matka grała na organach w kościele, jeździłem na „biblijne kolonie”. Wszystkie historie z Pisma odczytywałem dosłownie. Uważałem, że naprawdę istniał Adam, z jego żebra powstała Ewa, zna pan dalszy ciąg. I szok. Poszedłem do muzeum naukowego w Bostonie, gdzie powstania świata nie tłumaczono wygnaniem z raju. Miałem mętlik w głowie. A co mi odpowiedziało moje zgromadzenie? Żebym siedział cicho i nie pytał.

Czyli kościół uczynił z pana pisarza?

To zbyt daleko idący wniosek. Może zostańmy przy tym, że Kod Leonarda da Vinci, Anioły i demony, Początek, czyli powieści z cyklu o Robercie Langdonie, są zainspirowane dylematami, na które próbuje odpowiedzieć religia. W Tajemnicy tajemnic jeszcze bardziej komplikuję sprawę. Czy to nie ironia, że fizyka cząstek elementarnych zaczyna sugerować teorie, które pojawiały się w świętych tekstach tysiące lat temu?

Tylko dzisiaj częściej tłumaczy się zachowania człowieka gospodarką neurotransmiterów i wzmożoną pracą niektórych obszarów mózgu.

Dogrzebuje się pan do zrozumienia, o co mi chodzi! Interesuje mnie szara strefa, o którą spierają się naukowcy z duchownymi. W sprawy, dla których badacze nie znajdują wyjaśnień, od razu wchodzi religia. A co, jeśli jedni i drudzy udzielają rozczarowujących odpowiedzi? Wtedy wkraczam ja jako pisarz z moimi domysłami.

Przez lata uczył pan pisania studentów. Co pan chciał im najbardziej przekazać?

Czym się różni dobry pisarz od złego. Najprościej? Dobrzy pisarze dostrzegają, kiedy im nie wychodzi. Wiele moich rozmów z uczestnikami zajęć wyglądało tak: „Dan, mam już dziesięć stron”. Czytałem i mówiłem: „Nie, masz jedną dobrą stronę”. Każdemu czasem nie wychodzi pierwszy szkic tekstu. Dlatego nazywamy to szkicem. Nie można jednak pozwolić sobie na intelektualne lenistwo i się nim zaspokoić.

W pana przypadku nikt nie narzeka na małą objętość książek.

A każda ich strona była wcześniej rozpisana na dziesięć kartek.

Pisanie jest dla pana również sposobem na poświęcenie życia czytaniu o tym, co pana interesuje?

Oczywiście! Ono zawsze służy piszącemu, dlatego tak uzależnia. W literaturze dużo czerpię z siebie, ze swoich wspomnień i rozmyślań. Chciałbym być Robertem Langdonem. Tak jak ja, on też początkowo podchodzi do wszystkiego ze sceptycyzmem, a na końcu krzyczy: „Niech mnie kule biją, to wszystko jest możliwe?!”. Tylko jemu to zajmuje dzień. Mnie osiem lat.

Umie pan odpoczywać?

Mało ćwiczę. Zawsze coś mi się kolebie z tyłu głowy, skaczę między projektami. A gdy naprawdę mam czas dla siebie, nie interesuje mnie jacht u wybrzeży Borneo. Zapraszam kilkoro znajomych, rozpalamy grilla. Robimy barbecue, siadamy w ogrodzie i rozmawiamy o codziennym życiu. Ktoś ma problemy w pracy, ktoś w związku. Czasem okazuje się, że widzieliśmy ten sam film albo poruszył nas ten sam tekst, więc robi się bardziej intelektualnie. Ale egzegezą Faulknera się nie zajmujemy.

A egzegezą nowych postów na portalu X jednego z polityków, który stoi teraz na czele światowego mocarstwa?

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Dlaczego interesują mnie „wielkie” pytania? Bo pozwalają spojrzeć na rzeczywistość z dystansu. W perspektywie setek lat wspomniany przez pana post ma niewielkie znaczenie. Historia pokazuje, że wahadło czasem wychyla się w jedną czy drugą stronę, ale w końcu wraca do równowagi. Chcę wierzyć, że i w naszych czasach ta zasada się sprawdzi. Wierzę w ludzi. I w to, że będzie dobrze. Nie dziś, to jutro.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 12/2025