Dorota Wellman przyznaje, że zawsze otwarcie mówi o rzeczach, które ją bolą czy dotykają. Nam zdecydowała się opowiedzieć o swoim małżeństwie z Krzysztofem Wellmanem. "Obydwoje z Krzyśkiem jesteśmy w tym związku sobą. Mój mąż nie jest stłamszony przez silną kobietę."
Spis treści
PANI: Dobrze, że mamy ciebie. Mało kto w przestrzeni publicznej tak bezpośrednio i otwarcie mówi o sprawach trudnych.
DOROTA WELLMAN: Lubię mówić wprost. Są wokół tematy, o których nie da się mówić tylko trochę. Przykłady? Panująca w naszym kraju kultura gwałtu, wynikające z niej niskie wyroki za przemoc seksualną, odbieranie kobietom ich praw czy Kościół, który gnije od środka. Przecież tylko kiedy zaczniemy rozmawiać otwarcie, wierni może przestaną być bierni i odważą się żądać zmian. Nie obchodzi mnie, czy mówienie wprost jest ryzykowne. Nie można dać się zakneblować, a koniunkturalne myślenie, że mówienie prawdy się nie opłaca, jest obrzydliwe. Zawsze mówiłam o rzeczach, które mnie bolą czy dotykają – i w życiu osobistym, i w pracy. Nie miało znaczenia, kto stoi naprzeciwko mnie: mąż, szef czy publiczność. Taki mam charakter i będę się tego trzymać. Bez względu na to, czy przyjdzie mi za to zapłacić.
Jaka bywa ta cena?
To, że ktoś będzie pluł jadem w internecie, ma dla mnie niewielkie znaczenie. Anonimowe ataki są łatwe. Gdybyśmy się spotkali oko w oko, zapał byłby mniejszy. Wiem, bo zdarzyło mi się spotkać z hejterem osobiście. Był sparaliżowany ze strachu. Nic dziwnego, anonimowo atakują tchórze. Na pewno coś tracę z powodu tego, co mówię i piszę, ale te ewentualne straty nie spędzają mi snu z powiek. Zaufanie wynika ze spójności tego, co mówię i robię. I to ma największe znaczenie. Myślę, że wygrywają ludzie odważni. O tchórzach nikt nie pamięta. Zawsze będę mówiła, co mi leży na sercu i co mi się w tym kraju, który kocham i z którego nigdy bym się nie wyprowadziła, nie podoba. Uważam, że im więcej takich osób, tym dla nas lepiej.
Co chcesz osiągnąć swoją bezpośredniością?
Jeśli uda mi się kogoś zainspirować, otworzyć mu oczy, to mój wielki sukces. Chciałabym też wytrącać widzów i czytelników z letargu obojętności, który nas ogarnął. Nie rozumiem, dlaczego krzywda innych przestała na nas robić wrażenie. Ostatnio na lotnisku widziałam parę starszych ludzi, którzy próbowali zejść ze schodów. Mijały ich kolejne osoby i nikt nie pomógł: ani młodzi, ani panowie w garniturach. Nikt nie pomyślał, że starzy ludzie z walizką nie dadzą sobie rady na schodach, bo muszą się trzymać poręczy. Nie można być ślepym na takie sytuacje. Trzeba się rozglądać i widzieć.
Sama też pomagasz?
Na lotnisku pomogłam. Angażuję się w działania charytatywne. Kiedyś mi się wydawało, że – tak jak mówi niezwykle mądra Anna Dymna – można każdemu „dać po stówie”. Ale przekonałam się, że to nie działa. Nie da się pomóc wszystkim i jeszcze w takim samym stopniu. Trzeba wybierać, a wcześniej uważnie sprawdzać, komu się pomaga. Mimo że jestem osobą mocno wątpiącą w sprawach wiary, wspieram siostry „pingwinki” z Broniszowic, które stworzyły dom dla chłopców niepełnosprawnych intelektualnie. To osoby, które są prawdziwym ucieleśnieniem miłości chrześcijańskiej. Ale pomoc to nie muszą być zawsze pieniądze. Można zrobić zakupy sąsiadce albo pomagać przy zwierzętach w schronisku. Sposobów jest mnóstwo. Często nie pamiętamy o tym, jak to pomaga nam samym. Dowiadujemy się, że życie nie jest takie proste, a tak można myśleć, kiedy akurat nam się układa. Rozbudza w nas wrażliwość na innych. I o wiele przyjemniej jest spojrzeć na siebie w lustrze. Pomaganie jest balsamem dla duszy. Życie tylko dla siebie jest egzystencją okropną.
W życiu osobistym ci się poszczęściło. Ty i twój mąż, Krzysztof Wellman, jesteście małżeństwem już ponad 30 lat. To rzadkość.
Jesteśmy ze sobą rzeczywiście długo, co czyni z nas dziwolągi w dzisiejszym świecie. Ustaliliśmy, że skoro się raz zdecydowaliśmy na wspólne życie, to robimy wszystko, żeby przetrwać, a nie wymieniać partnera na nowszy model. Bo przecież w długotrwałej relacji wszystko się zdarza: kryzysy i gorsze okresy. Właśnie wtedy odbywa się najbardziej wiarygodny sprawdzian, czy związaliśmy się z właściwym człowiekiem. Przeszliśmy przez różne próby i trudności życiowe. Choćby czas, kiedy mój mąż nie miał pracy. Przetrwaliśmy wiele burz i to jest nasz sukces.
Jak wygląda małżeństwo państwa Wellmanów?
Jestem trudnym człowiekiem. Żeby nasz związek mógł się udać, Krzysiek musiał umieć trochę się wycofać, żebym mogła się rozprzestrzenić. On ma swoje życie zawodowe, które sobie ceni, i nigdy nie chciał być mężem swojej żony. Tak jak mój syn nigdy nie stał się synem znanej mamusi. Obaj konsekwentnie tego pilnują. Krzysiek wiele moich cech toleruje, choćby wybuchowy charakter i słowiczy niepokój, który mnie nosi od rana. To wszystko trzeba umieć znieść. Dużo rzeczy sobie wykrzyczeliśmy. Nie mówię o kłótniach, ale o tym, że oboje szybko mówimy, co nam leży na sercu. Uważam, że to ważne w związku. Wielu ludzi pozwala na to, żeby w nich narastała nienawiść do drugiego człowieka.
Lepiej wykrzyczeć, niż dusić w sobie?
Nienawidzę idei cichych dni. Nigdy sobie na coś takiego nie pozwalamy. My mamy głośne dni. I nieustannie ze sobą rozmawiamy, co stanowi dla mnie jedną z najważniejszych cech relacji. Coraz częściej w związkach nie ma żadnej komunikacji w sferze potrzeb, istotnych spraw, intymności. Ludzie nie rozmawiają. A tymczasem słynne, wykorzystywane w skeczach „Domyśl się” zupełnie nie działa. Musimy ze sobą rozmawiać. Na tym polega sztuka małżeństwa. Nasz związek nie jest pozbawiony emocji, co mnie cieszy. Nie chciałabym relacji, w której żyje się obok siebie. To byłoby dla mnie nie do zniesienia. Obydwoje z Krzyśkiem jesteśmy w tym związku sobą. Mój mąż nie jest stłamszony przez silną kobietę. On też nie jest taki prosty w obsłudze. Ale z człowiekiem o innym charakterze nie chciałabym żyć. Potrzeba kontaktu dotyczy całej naszej rodziny. Dlatego rano musimy się zdzwonić z naszym synem, który jest dorosły i mieszka sam. Chcemy wiedzieć, co słychać, opowiedzieć o tym, co widzieliśmy, słyszeliśmy, wymienić komentarze.
Wyprowadzka syna była dla ciebie przeżyciem?
To naturalny proces i nie można potrzeby samodzielności hamować. Byłam przekonana, że muszę mu ułatwić odcięcie pępowiny. Nie można być mamunią, która płacze za synkiem wyprowadzającym się do wynajętego mieszkania. To kula u nogi dla dziecka. Kuba podszedł do niezależności z namysłem. Wyprowadził się najpierw na próbę, żeby sprawdzić, czy sobie poradzi. Po roku stwierdził, że jest gotowy mieszkać samodzielnie. Nie odczułam syndromu pustego gniazda, bo mam co robić. Nie ma głupszej rzeczy niż myślenie: „O Boże, jak ja teraz będę żyła, nie będę miała komu ugotować pomidorowej”. Skoro dziecko sobie radzi, to jest nasz wychowawczy sukces. Ja jestem i gdyby to było potrzebne, zawsze pomogę, ale to wszystko. Kiedy mój syn prosi, żebym mu zrobiła zakupy, bo pracuje do późna i nie zdąży, nie ma problemu. Podobnie kiedy ja go proszę, żeby przyjechał pomóc mi w czymś w domu.
Wasze relacje się zmieniły?
Nie. Jesteśmy w kontakcie, ciągle dzwonimy do siebie, spotykamy się, chodzimy do kina, razem gotujemy. Mamy o czym gadać. Ale jednocześnie każde z nas ma swoje życie. Jeśli ktoś bardzo przeżywa usamodzielnienie się dzieci, powinien znaleźć sobie coś do roboty. Kobiety mnie pytają: „Co ja mam ze sobą teraz zrobić?”. Odpowiedź nie jest skomplikowana: „To, co pani lubi. Może są takie rzeczy, które chciała pani zrobić, ale nie pozwalał brak czasu, może są miejsca, w które chciała pani pojechać, a się nie udało. Nie ma co siedzieć i płakać, trzeba cieszyć się nowym życiem dzieci”. Oboje z Krzyśkiem nigdy nie mieliśmy potrzeby nadmiernej kontroli. Przekonaliśmy się po młodzieńczych przejściach naszego syna, że jest człowiekiem mądrym i sobie radzi. Myślę, że to jest piękny okres w życiu Kuby – mieszka w wymarzonym mieszkaniu w starej kamienicy, ma pracę, która go fascynuje, i jest niezależny finansowo. I ja mu tej pracy nie załatwiłam. Bo zawsze powtarzał, że nie chce takiej pomocy. Wszystko osiągnął sam. Myślę, że z powodu niezależności swoich dzieci cierpią tylko ci, którzy nie mieli z nimi dobrego kontaktu. Bo wtedy one się nie wyprowadzają, tylko uciekają.
Zależało ci, żeby wychować syna na fajnego faceta i dobrego partnera?
Myślę, że udało mi się pokazać mu równowagę między męskością a wrażliwością. Kuba to taki twardziel z czułym sercem. Kobiety lubią taki model, ja także. Jest jedynakiem, ale nie stał się egoistą, co ma znaczenie w relacjach. Wychowałam go w szacunku dla kobiet i nie zamierzam wtrącać się w to, jaką partnerkę wybierze. Zawsze uczyłam go samodzielności w radzeniu sobie w domu. Bo mężczyzna nastawiony na obsługę jest dla mnie nie do przyjęcia. Z Krzyśkiem żyjemy w związku partnerskim i obowiązki domowe dzielimy między siebie równo. Nigdy nie mieliśmy stałego podziału zadań: ty będziesz zarabiać, a ja sprzątać. U nas się wszystko wymieszało. Nie musiałam niczego Kubie tłumaczyć, widział, jak to działa. Myślę, że dzięki temu jest gotowy na relację, w której obowiązki są podzielone równo, z elastycznym podejściem do tego, co jest kobiece, a co męskie.
Czujesz się spełniona?
To zależy. W życiu zawodowym jeszcze nie. Myślę, że mogłabym zrobić dużo więcej. Nie dostałam zbyt wiele szans pokazania, że potrafię też inne rzeczy. Mogłabym poprowadzić program rozrywkowy czy duży babski talk-show. Odczuwam te niespełnienia, ale szukam dróg, żeby robić to, co bym chciała, poza telewizją. Jest internet, gdzie można działać niezależnie. Część moich zawodowych marzeń jeszcze się nie spełniła. Ale trzymam się powiedzenia Andrzeja Wajdy: „Dopóki masz marzenia, jeszcze żyjesz”. Zawsze miał scenariusz kolejnego filmu. Nie wszystkie z nich zrealizował, pewnie nawet większości z nich nie nakręcił, ale zawsze miał kolejny, o którym myślał.
Jak sobie radzisz z niepowodzeniami?
Zauważyłam, że teraz już ich tak nie przeżywam. Gdy upadnę na kolana, to chwilę poklęczę i zaraz się podnoszę. Nauczyłam się nie rozdłubywać i nie miętolić klęsk. Analizuję, co zrobiłam źle, i idę dalej. Kiedyś miałam tendencję do rozpaczania, grzebania w niepowodzeniach. Teraz nie. Nie ma lepszego lekarstwa na klęskę niż podjęcie działania. Nikt nie ma życia usłanego różami. Brak kolejnego programu czy upadek projektów jest niczym w porównaniu z chorobą naszych bliskich, śmiercią ważnych dla nas osób, nieszczęściem w domu. Najważniejsi są bliscy, reszta minie jak moda na spódnice bananowe.
Zawsze miałaś tyle energii do działania?
Tak, to cecha wrodzona. Myślę, że byłam bardzo męczącym dzieckiem dla swoich rodziców. Pamiętam siebie z tego okresu, byłam nieustannie nakręconym bączkiem. Dzieckiem, które potrafi się skupić na książce, ale poza czytaniem było ciągłe: „Chodźmy”, „Zobaczmy” i oczywiście „Dlaczego?”. Pamiętam też, jak mój syn zamęczał mnie nieustannymi pytaniami. Kiedyś po 150. „dlaczego?” nie wytrzymałam i odpowiedziałam: „A dlatego!”. On zastanowił się chwilę i mówi: „A dlaczego dlatego?”. Jesteśmy z Kubą niesamowicie do siebie podobni. (śmiech)
Twoi rodzice też tacy byli?
Mama tak. Zawsze czymś zajęta. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Ojciec był trochę spokojniejszy, ale też nie lepszy. W poprzednim pokoleniu moja babcia była taka jak ja. Gotowa pokonać nawet największe przeszkody. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie mają podobne podejście do rzeczywistości: jeśli nie masz nic do roboty, to sobie coś wymyśl. Mój mąż się śmieje, że ja nawet jeśli nic nie robię, to na pewno coś robię. Czuję, że dzięki otwartej głowie się nie starzeję. Z wiekiem ciekawość nowości słabnie. Przestajemy rozumieć, tracimy zainteresowanie. Ja nie chcę się taka stać. I robię wszystko, żeby tak nie było. Gdy pojawia się nowe zadanie, które wymaga ode mnie nauki i nowych umiejętności, jestem zachwycona. Wzięłam sobie głęboko do serca zasadę Henry’ego Forda: „Bez względu na to, ile masz lat, jeśli się uczysz, to się nie starzejesz”.
Co cię najbardziej ciekawi?
To jest tragedia, bo mnie interesuje wszystko. Kiedy usłyszę o czymś, o czym nic nie wiem, natychmiast muszę to sprawdzić, dowiedzieć się. Ostatnio przeczytałam o dzieciach orchideach, czyli wyjątkowo wrażliwych. Tak mnie to zafrapowało, że poprosiłam kierowcę, aby się zatrzymał. Musiałam spokojnie o tym przeczytać. Denerwuje mnie, kiedy czegoś nie wiem czy nie rozumiem. Tę potrzebę wiedzy i wyczulenie na to, czego jeszcze nie wiem, wyzwolił charakter mojej pracy. W telewizji śniadaniowej, w której pracuję już 18 lat, pojawiają się przeróżne tematy: od kiszenia kapusty przez sprawy społeczne i polityczne do obyczajowych. Trzeba ciągle dowiadywać się nowych rzeczy. W takim programie wszystko może być potencjalnym tematem. Dlatego nieustannie zastanawiam się, co może nadawać się na reportaż czy na rozmowę w programie. Mnóstwo czytam. Jestem wielbicielką biografii, ale czytam wszystko: o Trzecim Świecie, ekonomii, o gotowaniu, urządzaniu wnętrz, życiu ptaków… Martwię się, że życia mi na to nie wystarczy. Najbardziej oprócz tego, że będę musiała rozstać się z bliskimi, żałuję, że nie uda mi się dowiedzieć wszystkiego. Nie mogę zrozumieć ludzi, którym wystarczy „żyćko”, których interesuje tylko to, co wokół nich. Świat jest tak interesujący, tak się zmienia. Mam potrzebę nadążania za nim i lęk, że coś mnie ominie.
To choroba cywilizacyjna. Coraz więcej z nas ma fear of missing out (FOMO), czyli lęk przed pominięciem.
Chyba to mój przypadek. Nie przechodzi mi nawet na wakacjach. Zawodem tłumaczę to, że nie mogę się wyłączać z obiegu podczas urlopu. Moim zdaniem tak właśnie powinien postępować dziennikarz. Nie mogę na dwa czy trzy tygodnie wyłączyć się z tego, co się dzieje na świecie. Dlatego podczas wakacji – mimo że podróżuję w różne dziwne miejsca, pływam, zwiedzam, poznaję – zawsze rano i wieczorem muszę sprawdzić portale informacyjne.
Doba ma 24 godziny. Jak mieścisz w niej swoje wszystkie zajęcia?
Skracam inne aktywności. Śpię 5–6 godzin. Wprawdzie lekarze twierdzą, że powinniśmy spać dłużej, jednak myślę, że to zależy od indywidualnych predyspozycji. Mnie to wystarcza. Wstaję o czwartej. Dużo czytam i oglądam wieczorem. Poza tym jestem osobą dobrze zorganizowaną. Mam w sobie 90 procent szaleństwa, ale postanowiłam tego dzikiego rumaka w sobie okiełznać i teraz jestem bardzo poukładana. Dobra organizacja powoduje, że mam więcej czasu na czytanie, szukanie informacji, pisanie… A to wszystko sprawia mi ogromną radochę. Nigdy nie chciałabym przestać pracować. Emerytura jest dla mnie czymś przerażającym, a odpoczynek to wymysł szatana. Kocham swoją pracę. We wszystkich odmianach – i tę w telewizji porannej, i pisanie, i robienie reportaży telewizyjnych. Każdą formę dziennikarstwa.
Telewizja traci na znaczeniu. Chociaż ty jesteś zaangażowana w tę jej część, która ciągle zachowuje magię – program na żywo.
Taką telewizję lubię najbardziej. Nieprzewidywalną, nieobliczalną, gdzie nikt mi nie pisze scenariusza. Sprawia mi radość ta adrenalina, jak podczas skakania ze spadochronem. Bo nigdy nie wiesz do końca, co się zdarzy: goście mogą nie przyjść albo pojawi się ktoś „odęty” i trzeba go oswoić. Często zdarzają się rzeczy zaskakujące, które nikomu nie przyszłyby do głowy. W telewizji na żywo nic się nie da zmontować czy usunąć komentarzy, które padły To jest w takim programie najpiękniejsze i – szczerze mówiąc – wolałabym, żeby cała telewizja tak działała. Z tego, co wiem, widzowie też właśnie za tę nieprzewidywalność programy na żywo lubią. A czy martwi mnie zmniejszanie się wpływu telewizji? Nie. Jeśli przestanie być ważnym medium, przeniosę się do internetu.
Od lat występujesz w duecie z Marcinem Prokopem. To znak, że się lubicie?
Bardzo, ale najważniejsze jest to, co sobie daliśmy. Nie osiągnęłabym tego, co mam, gdyby nie Marcin Prokop. I myślę, że on może powiedzieć podobnie. Dużo się od siebie nauczyliśmy. Marcin ode mnie tego „starego” warsztatu dziennikarskiego, a ja od niego, że trzeba próbować nowych rzeczy i że nie należy się bać. To jego zastrzyk młodości w tym związku. Mam świadomość, że nasza współpraca jest ewenementem.
Szczególnie w telewizji…
Rzeczywiście, ludzie tam nie są skorzy do głębokich przyjaźni czy do lojalności. Liczy się tylko to, kto jest pierwszy i najlepszy. W telewizji niestety spotyka się szczególnie duża liczba osób, które kochają przede wszystkim siebie. Z Marcinem bardzo się wspieramy. Kiedy jedno z nas ma słabszy dzień, a przecież takie sytuacje się zdarzają, druga osoba bierze na siebie więcej. Praca z kimś, kto może być ostoją i podporą, to najpiękniejsza rzecz, jaka może się trafić. Mówimy sobie naprawdę dużo, analizujemy swoje plany zawodowe, radzimy się siebie, omawiamy decyzje zawodowe. Zdarzyły się próby poróżnienia nas. Na przykład Marcin dowiadywał się, że mówiłam o nim coś niepochlebnego. Niezbyt mądry pomysł, bo jeżeli mamy do siebie jakieś pretensje, zawsze mówimy to sobie prosto w oczy. Nawet jeśli może zaboleć. Dlatego takie próby są skazane na niepowodzenie. Bo kiedy masz do kogoś zaufanie i pewność, że ta druga osoba tego nie zrobiła, możesz się tylko roześmiać.
Niespełnione marzenie?
Chciałabym napisać powieść, jednak ciągle nie mam na to czasu. Mam na nią pomysł, ale gdy pomyślę, że miałabym usiąść i pisać od ósmej do szesnastej, to uświadamiam sobie, jak dużo w tym czasie mogłabym zrobić. Nauczyłabym się jeszcze paru rzeczy. Ostatnio zafascynowałam się kuchnią koreańską i poszłam na kurs gotowania koreańskich potraw. To dobrze pokazuje mój charakter. Nie wystarczy mi wizyta w koreańskiej restauracji. Ja muszę wiedzieć, jak to danie przygotować. Poza tym wyprowadziłabym się jeszcze dalej od miasta. Już mieszkam pod Warszawą – w drewnianym domu otoczonym ogrodem – i jest tam pięknie, ale miasto zaczyna się do nas zbliżać. A ja chciałabym mieć zwierzęta: kozy, konie, osły… Mój mąż nie jest tym pomysłem zachwycony. Twierdzi, że ostatecznie to on z tymi kozami zostanie, i radzi mi chodzić do zoo. Chyba ma rację.