Są ze sobą, odkąd weszli w dorosłe życie. Ona – Bezkompromisowa dziennikarka, której boją się politycy. On – spec od IT i miłośnik rowerów. Justyna Dobrosz-Oracz i Paweł Oracz dają sobie wolność i nie zmieniają siebie na siłę.
Justyna Dobrosz-Oracz - karierę zaczynała w „Teleexpressie”. W latach 2010–2016 główna reporterka „Wiadomości” TVP. Prowadziła programy „Kwadrans po ósmej”, „Polityka przy kawie”. W 2016 r. związała się „Gazetą Wyborczą”. Teraz znów pracuje w TVP. Ma 46 lat.
Paweł Oracz - pracuje jako specjalista od IT. Studiował stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Wrocławskim. Wielki fan szybkiej jazdy na rowerze. Ma 49 lat.
Paweł jest częścią mnie. Jak coś robi, to całym sercem. To zapalony cyklista. Dzięki tej pasji szybciej odnalazł się w Warszawie, gdy przyjechał tu za mną z naszego ukochanego Wrocławia. Poznał dużo ludzi i często rusza z nimi do Kampinosu. A także w górskie trasy, między innymi po Alpach. Do ostrożnych to on nie należy. Kilka razy trafił do szpitala, bo a to ręka, a to noga złamane. Kiedyś w nocy obudziłam się, a on młotkiem chciał rozwalić gips, bo go swędziała skóra. Ma nieprawdopodobną zdolność do regeneracji. Ortopeda był zdziwiony, kiedy miesiąc po operacji złamanego barku przyjechał na kontrolę na rowerze. Ja tak nie szarżuję. I jestem nadopiekuńcza. Nie zasnę, gdy on nie dotrze wieczorem z jakiejś wycieczki.
Z Pawłem jestem całe moje dorosłe życie. Gdy byłam w klasie maturalnej, siostra namówiła mnie na wyjście na imprezę sylwestrową. Nie za bardzo miałam na to ochotę, ale poszłam. To była typowa domówka z lat 90., siedzieliśmy przy długim stole, a ja złapałam jego wzrok. Koleżanka myślała, że patrzy na nią. Przystojny, o ciekawej urodzie, był przyjacielem chłopaka mojej siostry. Potem dowiedziałam się, że pytał o mnie Maćka, ale on go odstraszał: „Daj spokój, nie masz szans, ona tylko nauka i nauka”. Skutecznie zablokował chłopaka na kilka miesięcy. Ale kiedyś znów siostra namówiła mnie na wyjście do restauracji z nią i z Maćkiem. Dodała: „Będzie Paweł, to sobie pogadacie”. Tam ośmielił się i zaprosił mnie na pierwszą randkę, na dziesięciolecie firmy, w której pracował. Zgodziłam się, a impreza odbywała się na otwartym terenie we Wrocławiu. Do dziś nie wiem, dlaczego powiedziałam mu, że jestem amazonką. On nagle zniknął i przyprowadził mi konia. Jakoś wyłgałam się ze wskoczenia na grzbiet rumaka, ale mi zaimponował. Pomyślałam, że można z nim robić wszystko i że będzie mnie zaskakiwał. Wcześniej siedziałam na koniu może ze dwa razy w życiu. Dostałam nauczkę, żeby nigdy nie oszukiwać, nie udawać kogoś innego.
Po maturze zdałam na dziennikarstwo i stosunki polityczne. Dostałam się na Uniwersytet Warszawski i Wrocławski, ale wybrałam stolicę. Kiedy pisałam test, Paweł wysłał do mnie list. Pierwszy i jedyny! Ale wbił mnie w fotel. Już wtedy wiedziałam, że będziemy razem. Potem odwiedzał mnie w akademiku. Po roku stwierdziłam, że albo on przyjedzie do Warszawy, albo nasz związek się nie uda. Rzucił Wrocław, kumpli, całe swoje życie i przyjechał do mnie. Przez pół roku nie powiedziałam rodzicom, że mieszkam z chłopakiem. Chciałam pokazać, że to nie ma wpływu na naukę. Po pierwszym roku, dzięki wysokiej średniej, przeszłam na indywidualny tok studiów i zaczęłam pracę w „Teleexpressie”. Paweł trafił do firmy informatycznej, został specjalistą do spraw wdrożeń. Jest świetny w sprawach informatyczno-technologicznych, choć skończył stosunki międzynarodowe.
Nie potrzebujemy dużo do życia. Pamiętam, że za dawnych czasów w kółko jadłam parówki, ryż i paluszki rybne. Zresztą to mi zostało i jestem parówkożercą. Mąż lubi gotować i jest w tym mistrzem, ale nie robi tego codziennie. Zresztą to nie ma sensu, bo ja głównie jestem w pracy i jem na mieście. Przez te wspólne lata zgraliśmy się, nie osaczamy się i do niczego nie zmuszamy. Cenimy swoją wolność i ufamy sobie. Zresztą pilnowanie męża nic nie daje, bo albo jest miłość, albo jej nie ma. Gdy idziemy razem na imprezę, ale któreś z nas miało zły dzień, jest zmęczone, to nie ma czegoś takiego, że musimy wrócić razem. Kto ma ochotę zostać, zostaje, spotkamy się w domu. Uwielbiam tańczyć, uczyłam się w dzieciństwie tańca towarzyskiego i mam klasę C, ale nie ciągam męża po klubach. Po godzinie pewnie marudziłby, że trzeba wracać.
To on zna mnie najlepiej, nawet lepiej niż moja mama. Zresztą są bardzo zaprzyjaźnieni. Paweł jest nerwusem, ja też, ale mniejszym. Gdy się kłócimy, to z reguły o bzdury. Każde z nas ma swoje słabości. Mieliśmy i kryzysy. Dobrze wiemy, że nie ma związków idealnych, bo nie ma ludzi idealnych, ale gdy jest miłość, ona zawsze zwycięży. Moja praca spowodowała, że stałam się bardzo twardą osobą. Ciągle jestem pod ostrzałem, jednak mąż mnie wspiera i jest moim największym fanem. Wierzy we mnie nawet bardziej niż ja w siebie. I zawsze tak było. Uważam, że za każdym człowiekiem stoi inny człowiek, a za mną stoi Paweł.
Gdy w 2016 roku straciłam pracę w TVP, od razu zaproponował: „Pojedziemy na Wyspę Księcia Edwarda”. Zaplanował wszystko i wylądowaliśmy w Toronto. Przejechaliśmy 7,5 tysiąca kilometrów przez Quebec, Montreal i dotarliśmy na tę wyspę. Mąż wynajął hotel przy wzgórzach, tych z mojej ukochanej „Ani z Zielonego Wzgórza”. Zresztą wszystkie pieniądze wydajemy na podróże. Mnie interesuje głównie polityka i świat, Pawła też. Nie mamy dalekosiężnych planów. Wiemy, że życie jest nieprzewidywalne i krótkie. Cieszymy się tym, co teraz!
Zawsze zaskakuje mnie, jak nauczyła się biegać w szpilkach. Gdyby istniała taka sportowa konkurencja, byłaby w światowej czołówce. Biega w szpilkach po sejmie za politykami, potem przyciska ich do muru celnymi pytaniami, a oni się wiją i szukają wykrętnych odpowiedzi. Politycy jej unikają, za to ludzie podchodzą bardzo życzliwie. Nawet w trudnym czasie poprzednich rządów nigdy nie byłem świadkiem jakiegoś agresywnego zachowania wobec niej. Gdy jesteśmy we Wrocławiu czy w jakimś innym mieście i spacerujemy, ciągle ktoś mówi jej „dzień dobry!”. Niedawno, gdy byliśmy w Trójmieście, przewodniczka oprowadzająca jakąś niemiecką grupę, nagle przystanęła i mówi: „O, proszę zobaczyć, to jest nasza najlepsza dziennikarka!”. Justyna ma niesamowity dar zjednywania ludzi. Kiedy w Warszawie idziemy na zakupy na bazar Szembeka czy do piekarni, ona zna każdego - sprzedawczynię, piekarza, fryzjerkę. Pamięta szczegóły z ich życia. Po Warszawie zasuwa środkami komunikacji, rozmawia z ludźmi, słucha co mówią, co ich boli.
Dziennikarz polityczny to trudny zawód, ale chciałbym, żeby wszyscy byli tak profesjonalni i skupieni na tym jak ona. Komuś może się wydawać, że przyjdzie sobie pani z telewizji na pół godziny na swój program. A ona do wszystkiego niezwykle długo i precyzyjnie się przygotowuje. Odkąd wróciła do TVP, raz w tygodniu ma autorski program „Bez trybu”. Prowadzi też „Pytanie Dnia”, a oprócz tego ciągle jest w sejmie. Pracuje z 10-12 godzin dziennie, zresztą nie wyobrażam sobie, żeby nie pracowała, bo to jej życie. Pamiętam, że gdy w TVP prezesem został Jacek Kurski, przybiegła do niej Danuta Holecka i namawiała: „Justynko, idź porozmawiaj z Jackiem, on ciebie tak ceni”. Taka rozmowa nigdy nie nastąpiła, a ona odeszła szybko i na własne życzenie. Tamta telewizja, choć dawała zarobki, o których się nie śniło nikomu, nie była dla niej. Wolała radzić sobie sama. Najpierw z Piotrkiem Kraśko pracowali nad projektem- książką o kulisach wyborów, później odezwała się do niej „Gazeta Wyborcza”. Bardzo ceniła to zajęcie i wolność, którą dostała. Od roku walczy o nową, dobrą telewizję publiczną. Uwielbiam cieszyć się z jej sukcesów i nagród. Zresztą Justyna to prymuska we wszystkim.
Czasami faktycznie bywa z nią trudno. Jest uparta, ale i szczera, a to, co jej leży na sercu, wali prosto między oczy. Gdy się kłócimy, to jak dwa Wezuwiusze. Wybuchamy, a po godzinie nikt nie pamięta, o co poszło. W domu trochę odpuszcza, na przykład nigdy w życiu nie ugotowała obiadu i to pewnie się nie wydarzy, bo ją to po prostu nie interesuje. Każdy w związku ma swoje pole, ona pracę, ja pasję rowerową. Oboje mamy też dla siebie wielkie pokłady zaufania i nie wchodzimy sobie w drogę, nie próbujemy zawłaszczyć, zmieniać na siłę. Zresztą dłużej jestem z Justyną niż bez niej.
Poznałem ją, gdy miała 18 lat, a ja 21 jeden. Na początku chodziliśmy ze sobą, jak to młodzi ludzie. Zdarzały się śmieszne sytuacje. Pamiętam, jak jej rodzice wyjechali i była wolna chata. Zaprosiła mnie na „imprezę”, byli jej przyjaciele. Chciałem Justynie zaimponować i wydałem prawie całą kasę, jaką zarobiłem, na pizzę, przekąski, drinki. Myślała, że jestem milionerem, a potem prawie głodowałem, bo nie miałem nic do końca miesiąca. W dodatku wychodząc około północy, zaciąłem się w windzie między piętrami. Waliłem w drzwi i uwolnił mnie sąsiad, więc i tak rodzice wszystkiego się dowiedzieli. Potem zrobili jej krótką rozmowę wychowawczą, ale teściowie są bardzo tolerancyjni. Justyna i jej dwie siostry dostały od nich mnóstwo miłości i akceptacji. Jednak podczas następnej podróży rodziców w domu pojawił się dziadek Janeczek. Wściekła się i oznajmiła mi: „Wyjeżdżamy. Spakuj się!”. Ruszyliśmy z dworca pociągiem do Kudowy-Zdroju. Tam wynajęliśmy pokój za dziesięć złotych. To było lato 1997. Potem Justyna dostała się na studia i wyjechała do Warszawy, a ja we Wrocławiu pracowałem i studiowałem zaocznie. Przez rok żyliśmy w rozjazdach. W końcu zdecydowałem się na przenosiny i tak zaczęło się nasze dorosłe życie.
Uwielbiamy podróże, nasza lodówka zawalona jest magnesami z różnych części świata. Pod koniec sierpnia 2001 roku polecieliśmy na Kubę. Wracaliśmy na początku września, przelatywaliśmy nad Nowym Jorkiem. Patrzyliśmy przez okienka na oświetlony nocą Manhattan. I za parę dni już nie było tych wież. Przez jakiś czas miałem problem z lataniem, bałem się, nie lubiłem długich lotów, a Justyna marzyła o Wenezueli. Ślub wzięliśmy po 10 latach bycia razem, w 2007 roku. Kiedy jako prezent dostaliśmy pieniądze, powiedziałem jej, że kupimy za nie nowy telewizor, a za resztę niech wybierze się do Wenezueli. Poleciała z przyjaciółką i wróciła zachwycona. Teraz nie mam problemów z lataniem i mamy zaplanowaną daleką podróż na luty. Podróż marzeń!