Operatorzy filmowi to od lat najlepszy towar eksportowy polskiej kinematografii. Na największą gwiazdę młodego pokolenia wyrasta Michał Dymek - jego filmy w tym roku zbierają nominacje do Złotych Globów i Oscarów. Kim jest ten zdolny chłopak, który zazwyczaj chowa się za kamerą?
Spis treści
Wywiad ukazał się w lutowym numerze magazynu PANI. Dzisiaj już widomo, że film "Dziewczyna z igłą", którego autorem zdjęć jest Michał Dymek został nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy.
Wysoki, przystojny – sam nadaje się na gwiazdę filmową. Na dodatek skromny i cały czas uśmiechnięty. Nic dziwnego, że reżyserzy lubią z nim pracować. Ale Michał Dymek woli opowiadać o swojej pracy niż o sobie. Chociaż dla niego to właściwie to samo. Ma dopiero 34 lata, a już został dwukrotnie nagrodzony w Gdyni, otrzymał Orła za zdjęcia do „IO” Jerzego Skolimowskiego, a niedawno dostał Złotą Żabę na Camerimage za „Dziewczynę z Igłą” Magnusa von Horna. Patrząc na jego filmografię, można odnieść wrażenie, że każdy projekt, w który się angażuje, zmienia się w sukces. Ostatni – „Prawdziwy ból” Jesse’ego Eisenberga o dwójce kuzynów odwiedzających ojczyznę swojej babci, która była w obozie koncentracyjnym na Majdanku i ocalała z Zagłady – to kameralne, amerykańskie kino niezależne, które podbiło nie tylko Polskę i Hollywood, ale też cały świat.
PANI: Dzień przed ukazaniem się tego numeru PANI zostanie ogłoszona lista filmów, które będą walczyć o Oscara 2025. Teraz, kiedy rozmawiamy, nominowane tytuły jeszcze nie są znane, ale duński kandydat, czyli „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna, jest wymieniany jako jeden z faworytów do nagrody dla najlepszego filmu międzynarodowego. Wybierasz się do Los Angeles?
MICHAŁ DYMEK: Jeśli film dostanie nominację, to wtedy w Stanach Zjednoczonych ruszy cała machina promocyjna, ale jej twarzami będą reżyser i nasze aktorki: Vic Carmen Sonne i Trine Dyrholm. A gdzie w tym wszystkim będę ja? Nie wiem, to się dopiero okaże. Na razie wyjeżdżam nie do LA, tylko na wakacje. (śmiech)
Bardzo ostrożnie o tym mówisz, ale „Dziewczyna…” dostała już nominację do Złotych Globów, które uważa się za wstęp do Oscarów.
Film znajduje się teraz na fali wznoszącej i odnosi kolejne sukcesy, ale wolę być sceptykiem i potem przyjemnie się rozczarować. Choć oczywiście głęboko w niego wierzę. Jest bliski mojemu sercu, bo stanowi esencję tego, jak zawsze chciałem, żeby wyglądały moje filmy.
Konkurencja w tym roku jest mocna. Na liście faworytów znajduje się też „Emilia Pérez” z gwiazdorską obsadą: Zoe Saldaną i Seleną Gomez, która zdobyła Nagrodę Jury w Cannes.
Podchodzę do takich nagród z dużym dystansem, bo wiele czynników wpływa na to, kto wygra, m.in. kto wyda więcej na promocję. Ostatecznie to wszystko jest biznes. Na Złotych Globach czy Oscarach bywa tak, że królują produkcje komercyjne i wysokobudżetowe, liczą się znane twarze, a filmowe dzieła sztuki pojawiają się tam tylko przy okazji. I niekoniecznie statuetki zdobywają najlepsze filmy, często triumfują te słabe. Ale nie da się zaprzeczyć, że nagrody pomagają przyciągnąć ludzi do kin. A kino artystyczne, do którego zalicza się „Dziewczyna z igłą”, potrzebuje rozgłosu.
Dwa lata temu nominację do Oscara dostało docenione również w Cannes „IO” Jerzego Skolimowskiego, gdzie byłeś odpowiedzialny za zdjęcia. Jeszcze bardziej niszowe kino, którego głównym bohaterem jest osioł.
I ta nominacja zadziałała jak przynęta, film obejrzało kilkaset tysięcy osób, ale dla kina artystycznego to bardzo dobry wynik. Pracowałem przy tytułach, które miały widownię kilkunastotysięczną. Bo kino artystyczne nie wpisuje się w masowe gusty i oglądalność nie jest miarą jego wartości.
A co tobie dają nominacje i nagrody na najważniejszych światowych festiwalach?
Szansę na nowe projekty. I pewną międzynarodową rozpoznawalność jako autora zdjęć. Na świecie powstają rocznie dziesiątki tysięcy filmów, więc trudno się przebić nawet z czymś wyjątkowym. A mając film nominowany do Oscara czy w selekcji głównej na innym festiwalu, zwiększam szansę, że zarówno widzowie, jak też inni twórcy zapoznają się z moją pracą. Po sukcesie „IO” zaczęły się do mnie odzywać różne osoby z branży filmowej i to jest najprzyjemniejsza część tej machiny związanej z nagrodami.
„Dziewczyna z igłą” nie jest jedynym filmem pojawiającym się w tegorocznych przewidywaniach oscarowych, przy którym pracowałeś. Jesteś też autorem zdjęć do „Prawdziwego bólu” Jesse’ego Eisenberga.
Wydaje mi się, że ten film ma znacznie większe szanse na zdobycie kilku statuetek. Bo to co prawda nie jest kino stricte hollywoodzkie, ale lżejsze w odbiorze i przystępniejsze niż „Dziewczyna…”. Ma świetne recenzje, dobry wynik w box-office, a jego twarzami są Jesse Eisenberg i Kieran Culkin, dwóch pierwszoligowych aktorów. Myślę, że to właśnie ich fenomenalna gra stoi za sukcesem produkcji. Z naciskiem na Kierana, który po „Sukcesji” zdobył olbrzymią popularność. Połączenie ich talentu i charyzmy z nostalgią zawartą w tej historii oraz niezwykle uniwersalnym tematem, jakim jest ból, sprawiło, że film przemówił do bardzo szerokiej widowni. Bo każdy może sam sobie dopowiedzieć, co dla niego oznacza prawdziwy ból.
Praca z hollywoodzkimi aktorami wygląda inaczej?
Jesse i Kieran mają w sobie coś niezwykle scenicznego, a jednocześnie są dokładni i do pracy podchodzą „technicznie”. Z nich dwóch Kieran potrzebuje o wiele więcej wolności, chce mieć przestrzeń na poszukiwania i improwizację. Z kolei współpraca z Jessem była ciekawa, bo łączył funkcję reżysera i aktora, co zawsze jest wyzwaniem. Ale sam napisał scenariusz i był niezwykle świadomy, co chce osiągnąć. Już podczas pierwszego spotkania powiedział, że potrzebuje operatora, który zdejmie z niego część ciężaru i przejmie kontrolę nad różnymi aspektami filmu. Dlatego razem z producentami stworzyliśmy coś na kształt głównodowodzącego teamu, zwłaszcza z Ali Herting, która nieustannie patrzyła w monitor i pełniła rolę artystycznego superwizora. Ja z kolei byłem hamulcowym, bo chciałem dopracować każdą scenę tak, żeby była na najwyższym poziomie technicznym. To była praca obarczona dużą odpowiedzialnością, ale dała mi możliwość bardzo kreatywnego współtworzenia filmu.
Jak się w ogóle znalazłeś w tym projekcie?
Film jest koprodukcją i producentka z polskiej strony, Ewa Puszczyńska, proponowała Jesse’emu kandydatów, a on najpierw oglądał ich wcześniejsze prace, a potem spotykał się na rozmowy. Bo ostatecznie najważniejsza jest chemia między ludźmi. Mnie powiedział, że spodobał mu się „Sweat”, poprzedni film, który zrobiłem z Magnusem von Hornem.
Ewa Puszczyńska wspominała, że tempo pracy przy „Prawdziwym bólu” było prawdziwie amerykańskie.
Tak, bo w Stanach czas to pieniądz. A filmy są finansowane z prywatnych pieniędzy, dlatego liczy się każda sekunda. Żeby zdążyć w odpowiednio krótkim czasie, pracowaliśmy na dwie kamery, bo wiedzieliśmy, że nie będzie szansy na żadne dodatkowe dni zdjęciowe. To było ciekawe doświadczenie.
Wróćmy jeszcze do „Dziewczyny z igłą”. Co cię zaciekawiło na tyle, że zdecydowałeś się stanąć za kamerą?
Scenariusz. Magnus zadzwonił do mnie z pytaniem, czy chciałbym go przeczytać, i ta historia całkowicie mnie pochłonęła. Spodobało mi się, że strukturalnie film nie jest oczywisty, że pierwsza połowa zwodzi widza i prowadzi na manowce, a potem okazuje się, że ta opowieść jest zupełnie o czymś innym, niż się pierwotnie wydawało. Zaciekawiła mnie też postać głównej bohaterki, Karoline. Jest coś pięknego i uniwersalnego w jej walce o lepsze jutro. No i te wszystkie suspensy, które na koniec ujawniają okrutną prawdę… Ale mimo całej makabry tej historii film pozostawia nadzieję.
Jak zazwyczaj przygotowujesz się do pracy?
Staram się zrozumieć, o czym jest film. Myślę nad światłem i kompozycją, wyobrażam sobie różne sceny w głowie, rozmawiam z reżyserem, jeżdżę w potencjalne lokacje, staram się zrozumieć emocjonalność bohaterów. To jest dość złożony i trudny do opisania proces. W przypadku „Dziewczyny…” okres przygotowań był bardzo rozciągnięty w czasie, bo zaczęliśmy je z Magnusem, jeszcze zanim projekt dostał zielone światło i finansowanie. Czyli na jakieś dwa lata przed wejściem na plan. Mieliśmy świadomość, że może nic z tego nie wyjść, ale obaj wierzyliśmy w ten film, więc postanowiliśmy zaryzykować.
Co było podczas tej pracy najtrudniejsze?
Wszystko było trudne. Każdy dzień zdjęciowy był walką, bo zależało nam na każdym ujęciu, na każdej scenie. Ale najgorsze było, kiedy nasza wizja zawodziła i nie sprawdzała się na planie. W takich sytuacjach trzeba porzucić marzenia i skonfrontować się z rzeczywistością. To nas kosztowało wiele emocji.
Bywa, że chcesz powtórzyć ujęcie, a reżyser mówi: „Nie, mamy to, lecimy dalej”?
Zdarza się. Ale bywa też tak, że w filmie zostaje użyte ujęcie z technologicznym błędem. Bo na nim zarejestrowały się prawdziwe emocje, których nie dało się już potem odtworzyć. Na tym polega magia kina.
Operator Janusz Kamiński mówi, że czasem trudno jest wyrzec się pragnienia zrobienia pięknych zdjęć. I że to błąd. Bo w filmie nie chodzi o piękne zdjęcia, tylko o prawdę.
Kiedy łapię się na pokusie, żeby coś przekombinować, jestem sobą zażenowany. Bo też uważam, że zdjęcia powinny służyć historii, to ona jest najważniejsza. W takich sytuacjach wiem, że czas popracować nad własnym ego. Na szczęście nie myślę o sobie jako o artyście, tylko jako o operatorze i autorze zdjęć, który ma oddać wizję reżysera.
Pracowałeś z najlepszymi. Poza von Hornem i Skolimowskim masz na koncie m.in. współpracę z Jackiem Borcuchem przy „Słodkim końcu dnia”, który został doceniony na Sundance, oraz Janem Komasą przy filmie „Good Boy”, który wejdzie do kin w przyszłym roku. Co stoi za twoim sukcesem?
Zawsze starałem się dużo i ciężko pracować. Wiele z siebie daję na planie, staram się pomagać reżyserowi i całej ekipie. A poza tym naprawdę kocham to, co robię, i mam farta, że tylu wspaniałych twórców mi zaufało. Bo jeden dobry film pociąga za sobą zaproszenie do kolejnego.
A jak w ogóle znalazłeś się w świecie kina?
Pomysł zdawania do szkoły filmowej pojawił się gdzieś w liceum i wiązał się z tym, że interesowała mnie fotografia. A z kolei robieniem zdjęć zająłem się po doznanej kontuzji, bo intensywnie trenowałem sport. Miałem złamane bark i obojczyk, byłem unieruchomiony na dłuższy czas i wtedy znalazłem w domu aparat i zacząłem dużo fotografować. Okazało się, że mam do tego smykałkę, a na dodatek sprawia mi to przyjemność. Ale to był okres wielkiego boomu na fotografię cyfrową, wszyscy masowo robili zdjęcia, więc pomyślałem, że muszę znaleźć dla siebie coś bardziej niszowego. I tym mniej oczywistym wyborem okazała się hybryda fotografii i sztuki opowiadania, czyli zawód autora zdjęć. Dlatego złożyłem papiery do łódzkiej filmówki.
Dostałeś się za pierwszym razem?
Na szczęście miałem dużo czasu, żeby się przygotować. Wtedy jeszcze nie było serwisów streamingowych, ale oglądałem na DVD, co tylko się dało. Chodziłem też na wszystkie seanse do warszawskiego kina Iluzjon. Czytałem literaturę branżową, oglądałem zdjęcia reportażowe z Agencji Magnum i zgłębiałem tajniki fotografii analogowej. Zresztą ja cały czas się uczę jako filmowiec, to jest ciągły proces.
Jak wspominasz studia?
Te cztery lata to był czas poszukiwań. Współpracowałem z różnymi koleżankami i kolegami reżyserami, eksperymentowałem i budowałem portfolio, które umożliwiło mi robienie krótkich metraży poza szkołą. Studia starałem się łączyć z pracą na planach, gdzie mogłem podpatrywać starszych kolegów i koleżanki oraz uczyć się od nich. Bywałem tam asystentem asystenta operatora, ostrzycielem (członek pionu operatorskiego odpowiedzialny za utrzymanie ostrości obrazu – przyp. red.), odpowiadałem za światło czy pracowałem przy gripie (grip to akcesoria takie jak statywy, flagi, wózki itp., a zwyczajowo „grip” to osoba odpowiedzialna za ich obsługę). Chciałem poznać plan z każdej strony.
A kim jest Michał Dymek, kiedy nie jest w pracy?
Ja zawsze jestem trochę w pracy. (śmiech) Bo nawet jak nie jestem na planie, to trudno wyłączyć myślenie i całkowicie się odciąć. Idę ulicą, coś mnie zainspiruje, coś zauważę i automatycznie zastanawiam się, jak mógłbym to wykorzystać w filmie. Pomysł zaczyna kiełkować.
Jest takie powiedzenie, że rób to, co kochasz, a nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia.
Mógłbym się pod tym podpisać, bo film to moja pasja. Przy okazji praca, ale przede wszystkim pasja. Nieodłączna część mojego życia, tego nie da się rozdzielić.