Partnerzy

Małgorzata i Waldemar Dąbrowscy: "Umiemy odpuszczać drobne sprawy, iść na kompromisy"

Małgorzata i Waldemar Dąbrowscy: "Umiemy odpuszczać drobne sprawy, iść na kompromisy"
Małgorzata i Waldemar Dąbrowscy
Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK

Małgorzata kocha słońce Hiszpanii. Waldemar jest wierny mazowieckim równinom i wierzbom. Nie chcą siebie nawzajem zmieniać. W końcu nie po to się odnaleźli. 

Kim jest Małgorzata Dąbrowska?

Małgorzata Dąbrowska - dziennikarka, od końca lat 80. przez dekadę modelka Mody Polskiej. Z Bogną Sworowską prowadziła agencję PR. Była rzecznikiem prasowym Festiwalu Ludwiga van Beethovena. Ma dwie dorosłe córki: Helenę i Julię.

Kim jest Waldemar Dąbrowski?

Waldemar Dąbrowski – menedżer i animator kultury. Był dyrektorem naczelnym teatru Studio, przewodniczącym Kinematografii, ministrem kultury, zainicjował program Chopin 2010. Od lat dyrektor Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Ojciec Marty, dziadek Jana i Karola. 

MAŁGORZATA DĄBROWSKA WSPOMINA POCZĄTKI ZNAJOMOŚCI

Chcesz rozśmieszyć Pana Boga: powiedz mu o swoich planach. Po pierwszym małżeństwie obiecałam sobie, że już nigdy nie wyjdę za mąż. Nie spodziewałam się, że na tym etapie życia mogę znaleźć tak bliskiego człowieka i taką miłość. Nowy początek. Przez lata mijaliśmy się z Waldkiem na różnych imprezach, koncertach, premierach. Wiedziałam, kto to jest – i tyle. Ważny pan od kultury, ale nie moje pokolenie. 16 lat starszy, wtedy to miało znaczenie. Nadszedł Rok Chopinowski, 2010. Festiwal potrzebował rzecznika i przyszłam na umówione spotkanie z dyrektorem Dąbrowskim. Usiedliśmy naprzeciwko siebie w jego gabinecie w Teatrze Wielkim, rozmawialiśmy o pracy, a on cały czas patrzył na ścianę za mną. (śmiech) Pomyślałam: „Co to za gość?! Nie moja bajka. Pracować mogę, ale nie pogadamy”.

Minęło 11 lat. W tym czasie musiałam nauczyć się żyć od nowa, bo po 23 latach małżeństwa rozstałam się z mężem. Kiedy już wszystko sobie poukładałam, a córki wyjechały na studia, pomyślałam, że właściwie Polska niespecjalnie mnie kręci. Kupiłam apartament w Hiszpanii z pięknym widokiem na morze, nauczyłam się języka i bardzo było mi tam dobrze. Przy okazji jakiegoś pobytu w Warszawie moja przyjaciółka Marzena Bajon powiedziała, że chciałaby mnie z kimś poznać. Mówię: „Marzenka, ale proszę o jedno - żeby był wyższy ode mnie. Wreszcie!”. Bo przy moich 178 cm to wcale nie jest proste. Marzena mówi: „To masz jak w banku”. Poza tym miała to być randka w ciemno. Pierwsza nie wypaliła z powodu covidu. Ale druga już się odbyła: 19 grudnia 2021 roku, w urodziny Jacka Bromskiego. Stoję z Marzeną na tym przyjęciu, rozmawiamy i widzę, że wszyscy, którzy wchodzą, są niżsi ode mnie. Mina mi rzednie: „Znowu wpuściliście mnie w maliny. To jeden z tych, przy których nie mogłabym nosić obcasów”. (śmiech) Nagle wchodzi Dąbrowski, 194 cm wzrostu. „Marzena, to chyba nie on?”. (śmiech) Posadzili nas obok siebie. Okazało się, że fajnie nam się rozmawia, z przyjęcia wyszliśmy razem i umówiliśmy się na wycieczkę do Brochowa, bo ja byłam Brochocka po pierwszym mężu, a Waldek chciał mi pokazać niezwykły kościół obronny, który jako minister kultury tam wyremontował.

MAŁGORZATA DĄBROWSKA: "UMIEMY ODPUSZCZAĆ DROBNE SPRAWY"

Coś mi zaskoczyło, ale nie do końca ufałam swoim instynktom i wyleciałam do Marbelli. Gdy jednego dnia naliczyłam 27 telefonów od niego, pomyślałam: „Chyba mu zależy”. (śmiech) Przysyłał kwiaty, prezenty. Adorował, jak mógł. Miałam trzy tygodnie na to, żeby sobie to wszystko w głowie poukładać. Kiedy wróciłam, zaczęliśmy się spotykać na poważnie. Prawie natychmiast zamieszkaliśmy razem. Waldek często mówi o nas, że to spotkanie starych dusz. Mamy wrażenie, że znamy się na wylot, jakbyśmy byli ze sobą nie trzy lata, a 150. Nie kłócimy się, bo nie bardzo mamy o co. Umiemy odpuszczać drobne sprawy, iść na kompromisy. Waldek w pracy to urodzony lider, jest bardzo szanowany, instytucje kultury na świecie stoją przed nim otworem. Ale w domu nie próbuje dominować, jest partnerem. Daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. To poważny, fajny facet, ta skała, na której można się oprzeć.

Czasami odnoszę wrażenie, że takiej bliskości nigdy nie doświadczałam z nikim. Bo już bliżej się nie da. Tylko z jedną rzeczą trochę walczę, ale jest to walka nierówna: garderoba. (śmiech) Waldek jest sympatykiem czarnego, szarego oraz jeszcze raz czarnego. Próbuję dodać trochę kolorów, stopniowo wprowadzam niebieski i granat. A w kamizelce sportowej przekonałam go nawet do kanarkowej żółci. Jest ujmujący na każdym poziomie. Raz, że to kawał przystojnego mężczyzny. A dwa - jest niezwykle ciepły. Ma serce na dłoni, chciałby uszczęśliwić cały świat. Czasem się ze mnie śmieje: „A myślałaś, że jestem arogantem”. I, co rzadkie u mężczyzn, nie wstydzi się okazywać uczuć. Nie ma kompleksów, nie musi być macho. Płacze na filmach częściej niż ja. Kocham to!

MAŁGORZATA DĄBROWSKA O WSPÓLNYM DOMU

Dom, w którym mieszkamy, urządzała żona Waldka. Nie jest to proste zamieszkać w miejscu, gdzie wszędzie są ślady przeszłości. Chciałam tę historię kontynuować, tylko już trochę po swojemu. Zaprosiłam do współpracy Martę, córkę Waldka, która po mamie odziedziczyła zmysł dekoratorski. Zmieniłyśmy obicia, ustawienie mebli, zasłony, kolory. Wprowadziłam trochę więcej światła. Wszędzie nadal są zdjęcia Marzeny, zawszę będzie ważną osobą w życiu Marty i Waldka. Jest babcią moich wnuków. To nasz wspólny świat.

Ostatnio zadałam Waldkowi pytanie: „Na co wolisz mieć widok? Na góry czy na morze?”. A on mówi: „Wiesz, jednak na równiny mazowieckie”. Jest absolutnie stąd. To człowiek z misją. Pasja, konsekwencja i działanie - bardzo lubię to połączenie, bo mnie też animuje. Przebywanie z osobą z głową w artystycznych chmurach bardzo wzbogaca. Elżbieta Penderecka nauczyła mnie słuchać muzyki poważnej i kochać ją. A Waldemar to jeszcze wzmocnił.

 

WALDEMAR DĄBROWSKI WSPOMINA SPOTKANIE Z MARZENĄ

Po śmierci Marzeny, mojej żony, domknąłem sobie świat. Wydawało mi się, że nie mam już w sobie zdolności otworzenia się na drugą osobę. Dzięki Małgosi ten świat, który stawał się coraz bardziej szary, znów się dla mnie rozświetlił.

To dziwne, ale naszego pierwszego spotkania, sprzed kilkunastu lat, w moim gabinecie w Teatrze Wielkim w ogóle nie pamiętam. Może los tak chciał, by potem wyreżyserować tak efektowną figurę romantyczną. Drugie spotkanie zostało zaaranżowane przez utalentowanych ludzi kina, którzy wiedzą, że dobra obsada to 50 procent sukcesu każdego przedsięwzięcia. Wszystko zaczęło się w restauracji na Starym Mieście, gdzie przy jednym stole zebrał się Klub Studencki Remont, czyli moi przyjaciele od 50 lat. Wśród nich Jacek Bromski. Patrzy na mnie i mówi: „Smutny jesteś, muszę coś wymyślić”. To był trudny dla mnie czas. Wkrótce potem dzwoni: „Słuchaj, już wymyśliłem. Ona mieszka w Hiszpanii, usiądziecie przypadkowo obok siebie, trochę porozmawiacie, może coś z tego wyjdzie”. Mnie to szalenie zainteresowało, obudziło żywe emocje, których już dawno nie miałem. Ona była kompletną tajemnicą. Wszystko było już umówione, a tu nagle kolejny telefon od Jacka: „Sorry, ale spotkania nie będzie. Monika i ja zachorowaliśmy na covid”. Pomyślałem: „Widocznie tak miało być”. Mija jakiś czas, zbliżają się urodziny Jacka. Upewnia się, czy będę. Potwierdzam. Ale on upewnia się jeszcze raz, i jeszcze raz. Co wywołuje jakąś podejrzliwość. (śmiech) Przyjeżdżam, wokół sami przyjaciele, środowisko filmowe. Stoją trzy panie, ale widzę, że jednej nie znam. Podchodzę, przedstawiam się, a ta pani mówi: „Ależ panie dyrektorze, my się znamy. Od dawna”.

Przy stole posadzono nas obok siebie. Nie byłem tego wieczoru w dobrej formie. Nie jadłem, mało mówiłem, nic mi się w gruncie rzeczy nie chciało. Ale gdy ktoś wywołał temat Roku Chopinowskiego, w który byłem bardzo zaangażowany, zacząłem mówić o historii kościoła w Brochowie, tuż obok Żelazowej Woli. Tam był chrzczony Chopin, brali ślub jego rodzice. Ufundowany w XVII wieku przez rodzinę Brochockich. Jeszcze jako minister kultury doprowadziłem to miejsce do świetności. Opowiadam tę historię i nagle moja sąsiadka wyjmuje wizytówkę: jestem Małgorzata Brochocka.

Dwa dni później pojechaliśmy do Brochowa, chciałem pokazać Małgosi to miejsce. Można powiedzieć, że pierwszą randkę mieliśmy w kościele. (śmiech) Moja córka mówi: karma wraca. Włożyłem w Brochów całe serce, ogromnie dużo pracy. I to do mnie wróciło w postaci Małgosi. Gdy od razu potem wyjechała do Hiszpanii, okazało się, że umiem pisać SMS-y. Nasze „Ogniem i mieczem” - tak je później żartobliwie nazwałem. To były całkiem długie teksty.

WALDEMAR DĄBROWSKI O MAŁGOSI: "IMPONUJE MI JEJ KONSEKWENCJA"

Małgosia jest piękną kobietą, to oczywiste. Ale nie mniejsze wrażenie zrobiła na mnie tym, że jest osobą jeden do jeden. Czyli to, co mówi, jest tym, co myśli. Ma bardzo trafne obserwacje. Dobrze je formułuje, nie używając, co lubię, przymiotników w stopniu najwyższym. A równocześnie w naturalny, właściwie dla siebie sposób podąża ku dobremu. Małgorzata ma imponującą bibliotekę, jest bardzo oczytana. Różnice? Bardzo lubi kryminały, ja mniej. Kino też nas łączy, bo interesuje nas to znaczące albo wybitne. Z jednym wyjątkiem. Ona jest zafascynowana horrorem, ja nie umiem tego oglądać. Nawet pasje sportowe mamy wspólne: golf, jazda konna, sporty zimowe. Małgosia jest znakomitą snowboardzistką.

Imponuje mi jej konsekwencja. Gdy zamieszkała w Hiszpanii, nauczyła się języka, głęboko weszła w kulturę. Jest po dziennikarstwie, ale w pandemii postanowiła jeszcze studiować historię sztuki. Lubię ten jej nieustanny głód poznawczy. Lubię też to, że ma zasadniczy stosunek do świata, ale jest on aksamitny. Potrafi być krytyczna bez dyskwalifikowania sytuacji czy osoby. Co pozwala jej przyjaźnić się nawet z ludźmi trudnymi. Jest wspaniałą matką, moją Martę traktuje jak trzecią córkę, a tych dwóch małych szubrawców, naszych wnuków, po prostu uwielbia. Staliśmy się rodziną w takim soczystym sensie energii płynącej w obydwie strony. Małgosia aksamitnie weszła w moją przestrzeń, dom. Nie jest huraganem, który zmiata, bo w moim życiu nie sposób jest zmieść przeszłości.

Bardzo ważną osobą w naszym życiu jest Elżbieta Penderecka. Małgosia uważa, że zawdzięcza Elżbiecie otwarcie swojej wrażliwości na muzykę klasyczną, współczesną. A ja w dużej mierze zawdzięczam Elżbiecie, że pobłogosławiła nasz związek. Była zresztą na naszym ślubie. To była piękna ceremonia, pośród samych przyjaciół. Zostawiła trwały ślad. Jak pieczęć, która ma swoją rangę, swoją urodę, powab. Mój sześcioletni wnuk Jaś powiedział nam ostatnio, że kiedy weźmiemy następny ślub, to on ogłosi, że jesteśmy mężem i żoną. A nie jakaś pani. (śmiech)

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2025