Kiedy mężczyzna się rozwodzi, wszyscy go chwalą, jak regularnie płaci alimenty. Kiedy kobieta robi to samo, ludzie uważają ją za złą matkę i egoistkę. Czy rzeczywiście "zamiana ról" powinna być tak surowo oceniana?
Kiedy rozstawaliśmy się z Robertem, zrobiliśmy to, zanim dotarliśmy do punktu, w którym znienawidzilibyśmy się nawzajem. Co nie oznacza, że rozwód był dla nas łatwą decyzją i że nie walczyliśmy o związek. Poszliśmy na terapię, rozmawialiśmy, próbowaliśmy, by ostatecznie uznać, że przekroczyliśmy pewną granicę, za którą nie było już możliwości poskładania w całość tego, co się posypało. Uczucie wygasło. Byliśmy ze sobą ze względu na dzieci i chyba także społeczne oczekiwania, że powinniśmy się poświęcić dla ich dobra.
Mati miał dziewięć lat, Zosia dwanaście. Nie chcieliśmy, żeby rozwód zachwiał ich wiarą w nasze uczuciach do nich. Tego nic nie mogło zmienić, obydwoje kochaliśmy je nad życie. Dlatego w pierwszym momencie miałam ochotę zakrzyczeć Roberta, uderzyć go, gdy powiedział, całkiem spokojnie:
– Myślę, że dzieci powinny pozostać ze mną.
Momentalnie krew się we mnie wzburzyła, tętno przyspieszyło. Co on sobie wyobraża?! Jak to z nim? Wykluczone! Tak się nigdy nie stanie! Nosiłam dzieci pod sercem przez dziewięć miesięcy, przeszłam dwa długie porody, by je sprowadzić na świat. To ja byłam z nimi od pierwszych dni, gotowa na każde skinienie, na każdy pisk, płacz…
Ale potem, gdy emocje opadły, musiałam przyznać, że w propozycji Roberta było wiele sensu. Miał ten luksus, że pracował trzy dni z domu, dzięki czemu mógł dopilnować dzieciaki po lekcjach. Ja często zostawałam w biurze do późnych godzin. Skazywanie młodych na siedzenie z opiekunką, skoro miały dyspozycyjnego drugiego rodzica, patrząc obiektywnie, wydawało się absurdem. Musiałam wspiąć się na wyżyny macierzyństwa i naprawdę pomyśleć o tym, co jest najlepsze dla dzieci, nieważne jakim kosztem.
Pomyślałam więc, popłakałam i z ciężkim sercem zgodziłam się na taki układ. Dzieci zostaną z ojcem w domu, który wybudowaliśmy, a ja wyprowadzę się do dwupokojowego mieszkania, które Robert odziedziczył po swoich dziadkach. Teoretycznie mógł żądać, żebym znalazła sobie inne lokum, a ja, by spłacił mi połowę domu, ale nie zamierzaliśmy się szarpać o pieniądze. Mieliśmy ich wystarczająco dużo, by nie wykłócać się o każdy grosz, łyżkę, krzesło. Poza tym ustaliliśmy, że jeśli kiedyś będzie lepiej dla dzieci, bym to ja się nimi zajmowała, to po prostu się zamienimy. Naszym wspólnym priorytetem było, żeby to one ucierpiały najmniej na naszych decyzjach.
Sędzia, która orzekała nasz rozwód, aż westchnęła, gdy przedstawialiśmy zgodne stanowisko, co do naszego rozstania.
– Oby więcej takich par jak państwo. Nikomu nie życzę rozwodu, rzecz jasna, ale skoro do niego dochodzi, chciałbym jak najwięcej porozumienia, a jak najmniej nienawiści i odgrywania się na sobie. Gratuluję.
Ktoś, kto wie, ile się można naszarpać, narobić sobie nawzajem problemów, i jak bardzo w tej szarpaninie mogą ucierpieć dzieci, ten się zgodzi, że zrobiliśmy to, co było najlepsze dla nas wszystkich. Nie rozumiały tego jednak nasze rodziny. Zarówno moi rodzice, jak i rodzice Roberta nie mogli pojąć, czemu dzieci zostają z nim, a nie ze mną. Była teściowa twierdziła wszem i wobec, że wykorzystuję jej syna i że zawsze miała co do mnie złe przeczucia, no i teraz wyszło szydło z worka.
– Co z ciebie za matka, że porzucasz własne dzieci? – Moja mama kręciła głową i łapała się ze serce.
– Nie porzucam. Staram się im zapewnić wszystko, czego potrzebują. Ja pracuję głównie w biurze, nie to co Robert, dlatego może im poświęcić więcej czasu na co dzień. Lepiej on niż jakaś obca opiekunka, prawda? A ja będę zabierać dzieciaki na weekendy, w tygodniu także. Wakacje, ferie, długie weekendy, wszystko uzgodnimy. No i przecież nie planuję wyprowadzić się na drugi koniec świata, będę raptem kilka kilometrów dalej.
– Jesteś samolubną egoistką – orzekła matka. – Tak ci jest po prostu wygodniej!
Kiedy się wyprowadziłam, odkryłam, że w pewnej kwestii się nie pomyliła. Pokochałam moje nowe życie. Nie musiałam zrywać się o świcie, by robić kanapki do szkoły, sprawdzać, czy strój na W-F wyschnął przez noc, czy w pracy domowej na technikę nic się nie odkleiło. Nie byłam wiecznie w niedoczasie, między domem, szkołą a pracą. Nie miałam wyrzutów sumienia, że znów nie zdążyłam na kolację, bo musiałam dłużej zostać w biurze. Nie zastanawiałam się spanikowana, jak pomogę Zosi w angielskim, a Matiemu w historii, jeśli znów coś mi wypadnie. Te dylematy się skończyły i czułam, że bez ciągłej wewnętrznej presji jestem lepszą matką, na pewno spokojniejszą. Dzwoniłam do nich codziennie i wiedziałam, że Robert znakomicie odnalazł się w obowiązkach, które wcześniej wykonywałam głównie ja. Ulżyło mi.
Decydując się na dziecko, miałam świadomości, ile obowiązków się z tym wiąże. Zwłaszcza przy drugim doskonale wiedziałam, czego się spodziewać, ale… brak tych codziennych obowiązków wcale nie był dla mnie przykry. Kiedy kończyłam wcześniej, dzwoniłam do Roberta z pytaniem, czy mogę zabrać dzieci na łyżwy, albo jechaliśmy całą czwórką na pizzę i świetnie się bawiliśmy. Zosia przyjeżdżała do mnie do biura i szłyśmy razem na zakupy, a kiedy indziej zabierałam Matiego na kręgle. W weekendy szaleliśmy, ile dusza zechciała. Ale lubiłam też godziny albo całe dni odpoczynku, kiedy słuchałam tylko ciszy, kiedy po powrocie do domu mogłam rzucić się na łóżko i poczytać albo zmienić sukienkę i pobiec na spektakl do teatru.
– I serio nie tęsknisz za nimi? – niedowierzała koleżanka z pracy.
– Kiedy tęsknię, zawsze mogę zadzwonić albo do nich pojechać, nie mam sztywnych terminów odwiedzin.
– Nie obraź się, ale jakoś mi się nie mieści w głowie, że wolisz sama płacić alimenty, niż je dostawać. – Renata patrzyła na mnie z trudem maskowaną dezaprobatą.
– Tak, wolę. I płacę sporo, by moim dzieciom żyło się jak najlepiej. A większe zakupy, jak okulary dla Zosi albo obóz piłkarski Mateusza, dzielimy na pół.
Ciągle słyszałam takie pytania i widziałam uniesione w zdumieniu brwi. Zaczęło się, gdy szefowa chciała kogoś wysłać na targi i jako samotną matkę od razu skreśliła mnie z listy. Zabiegałam o awans, a obecność na konferencjach zwiększała moje szanse.
– Mogę jechać. Po rozwodzie dzielimy z Robertem opiekę, ale to z nim mieszkają dzieci.
W biurze zapadła cisza, jakbym się do jakiegoś przestępstwa przyznała, a potem posypały się pytania, budowane z tezą: oto zostawiła dzieci i bawi się życiem, tymczasem były mąż haruje w pocie czoła, zajmując się przychówkiem.
– No ale sama przyznasz, że to trąci egoizmem. On jest na co dzień samotnym ojcem, a ty kawka do dziewiątej w łóżku, a teraz z targów na targi będziesz jeździć… – Mariola skrzywiła się złośliwie.
– Kiedy mężczyzna się rozwodzi, wszyscy go chwalą, jak raczy regularnie płacić alimenty, normalnie bohater narodowy, a mnie oceniacie negatywnie, choć wspólnie z Robertem doszliśmy do wniosku, że zamieszkanie z nim będzie dla naszych dzieci najlepszą opcja. Nieważne, że zajmuję się dziećmi tak często, jak tylko mogę, że płacę na ich utrzymanie sporą kwotę, znacznie wyższą niż alimenty, a jeszcze stać mnie na to, by zabierać je na zakupy, płacić za szkolne wycieczki, wakacje i ferie. Wszystko to nieistotne detale, bo jeśli matka nie urabia sobie rąk po łokcie przy dzieciach, to automatu jest złą matką. Choć ojcu w analogicznej sytuacji daliby dyplom dobrego tatusia! – Nie wytrzymałam któregoś razu i podniosłam głos. – Nie zamierzam rozmawiać więcej w biurze na temat mojego życia osobistego, jestem tu, by pracować.
I tak do łatki wyrodnej matki dołączyła druga: karierowiczki. Musiałam do tego przywyknąć. Nie mam wpływu na to, jak postrzegają mnie ludzie, którzy nie nadążają za zmianami na świecie i nie dostrzegli, że ojcowie mogą być świetnymi rodzicami, jeśli da się im szansę, a matki mogą robić karierę, niekoniecznie spędzając z pociechami każdą chwilę. Nie wykorzystywałam Roberta. To były nasze wspólne ustalenia, oparte na potrzebach naszych dzieci, które były zadowolone z faktu, że choć ich rodzice się rozstali, to nadal się szanują i potrafią dogadać w każdej sprawie, która ich dotyczy, bez krzyków, kłótni i zawiści.
Trudno, nie będę się przejmować opiniami obcych, którzy nie są w mojej skórze, ani opiniami bliskich, którzy głównie martwią się o to, co… ludzie powiedzą. Najważniejsze jest dla mnie, że moje dzieci czują się kochane i szczęśliwe, a ja realizuję się nie tylko jako ich matka, ale także jako kobieta pracująca. Bez wyrzutów sumienia patrzę sobie w oczy w lustrze. Reszta mnie nie interesuje.