Czy zdradę można usprawiedliwić? Czy trudy związane z chorobą ukochanej osoby mogą tłumaczyć chwilę słabości?
– Przestań się dąsać, wpadniesz do mnie po pracy. – To nawet nie było pytanie. Marzena, wysoka i zbudowana niczym bogini, puściła do mnie oko na korytarzu redakcji. Miała coś w sobie, oczywiście poza wyglądem jak milion dolarów. Była pewna siebie, co niekiedy ocierało się o arogancję, silna i władcza. Przyznaję, lubię takie kobiety, podziwiam je tak jak koneser podziwia dzieła sztuki.
Na ten konkretny „piękny obraz” patrzyłem jednak z niechęcią. Może była to awersja do samego siebie?
– Wracam do roboty – uciąłem rozmowę.
Próbowała protestować. Dlaczego niektórzy ludzie nie przyjmują odmowy, nie potrafią odpuścić? Słyszą „nie” i zamiast zrezygnować, szykują się walki.
Krótko bo krótko, ale byliśmy kochankami. Wszystko grało, dopóki chodziło wyłącznie o szalony seks. Ale jakieś dwa miesiące temu Marzena stwierdziła, że skoro jest nam tak fajnie łóżku, to będzie równie bajecznie w życiu. Nie powiedziała mi tego wprost, o nie, ale coraz częściej, niby przypadkiem, spotykałem ją w różnych miejscach.
Nie powiem, trochę to łechtało moją męską próżność, ale do czasu. Na własnej skórze przekonałem się, czym jest potężny kac moralny po zdradzeniu ukochanej osoby. Jak to jest, gdy nie można tej jedynej spojrzeć w oczy, gdy jej zwykłe „kocham cię” pali niby woda święcona wampira.
Marzena niestrudzenie próbowała rozdzielić mnie z Olą.
Wiem, wiem, jestem hipokrytą. Najpierw znajduję sobie kochankę, a potem zrzucam winę na nią. Ale zanim kogoś się oceni, trzeba poznać całą prawdę, która rzadko bywa czarno-biała.
Pod koniec zimy źle się poczułem i musiałem spędzić kilka dni w łóżku. Głowa mi pękała, więc wyłączyłem telefony i zakopałem się pod ciepłą pierzyną. Gdy usłyszałem dzwonek do drzwi, nie próbowałem nawet wstać, nie miałem siły.
– Olu, otworzysz... – wychrypiałem.
– Już idę, leż. – Moja żona ostatnio mocno schudła i nie wyglądała kwitnąco, ale kto by wyglądał, będąc po mastektomii, trzech chemioterapiach i naświetlaniu?
Rak piersi był dla nas wszystkich wielkim zaskoczeniem. Niespełna rok temu, po rutynowym badaniu przesiewowym, Oleńka przyszła dziwnie milcząca. Wieczorem wypaliła:
– Grześ, chyba mam nowotwór.
Niby wszyscy wiemy, że wokół ludzie chorują i umierają, ale dopóki nas to nie dotknie, mamy takie wewnętrzne irracjonalne przekonanie, że nas to nie dotyczy, że wystarczy nie zauważać, nie rozmawiać i już. Taka strusia taktyka.
Kolejne dni to było czekanie na potwierdzenie wyniku, płacz, bezradność i żal do całego świata, ale w końcu wspólnie zaczęliśmy walkę z chorobą.
Od dziesięciu lat byliśmy małżeństwem, ale nie mieliśmy jeszcze dzieci. Jakoś tak się składało, że zawsze coś było ważniejsze, a to studia, nowa praca, podyplomówka, wymarzone wakacje. I właśnie gdy nadszedł ten czas, gdy mieliśmy warunki chęci i był na to ostatni moment, nowotwór zacienił okna naszego życia. Co nie znaczy, że się poddaliśmy.
Uwielbiam silne kobiety, a Oleńka – choć tak krucha fizycznie – zawsze była silna za dwoje. Po odjęciu obu piersi śmiała się, że teraz będzie dobierała biust do sukienek, a nie odwrotnie. Potem przyszły rutynowe chemioterapie, które miały za zadanie zapobiec rozsiewaniu się po organizmie komórek rakowych, jedna, po kilku tygodniach druga, następnie trzecia. Żona źle znosiła leki, wymiotowała, słabo jadła. Czasem, gdy przychodził wieczór, słyszałem jak z sypialni dochodzi jej cichy zduszony krzyk, gdy bezradna ganiła samą siebie: weź się w garść, głupia kobieto, walcz, jedz, by mieć siły. Niknęła jednak w oczach i widząc, co się dzieje, profesor zmienił jej zestaw leków. Pomogło.
Potem dostała skierowanie na radioterapię. Pobyt w szpitalu miał trwać półtora miesiąca.
To właśnie w trakcie jej nieobecności poznałem Marzenę. To znaczy znałem ją od dawna, ale wtedy poznałem ją bliżej. Asystentka prezesa mogła mieć każdego faceta na skinienie palca; zresztą zmieniała ich jak chirurg rękawiczki i sam nie wiem, dlaczego zainteresowała się mną, szefem mało znaczącego działu literatury w naszym wydawnictwie.
W każdym razie po jednym z przyjęć, które cyklicznie organizowaliśmy dla kluczowych klientów, wylądowaliśmy u niej...
Od roku nie sypiałem z Olą. Czy mnie to tłumaczy? Nie, ale to, że człowiek jest słaby, nie oznacza od razu, że jest zły. Ja wówczas byłem słaby, potrzebowałem kogoś, by sobie przypomnieć, jak to jest być fizycznie z kobietą, jak to jest być facetem, miałem przecież niecałe czterdzieści lat, a nie siedemdziesiąt. Głupie, teraz to wiem.
Jednak otrząsnąłem się, zakończyłem romans z Marzeną. A przynajmniej tak mi się wydawało. Do tego feralnego dnia, gdy leżałem w łóżku złożony tym cholernym przeziębieniem.
– Ktoś z pracy do ciebie. – W głosie Oleńki usłyszałem zmęczenie, miała jeden z tych gorszych dni.
– Dzień dobry, panie kierowniku. – Marzena zdjęła czapkę i potrząsnęła wdzięcznie głową, rozsypując na boki długie pukle włosów.
– Marzena, co ty...
– Nie ma ciebie od kilku dni w pracy – przerwała mi – więc wysłali mnie, żebym sprawdziła, jak się czujesz. – Uśmiechała się promiennie.
– Jak widzisz: kiepsko – burknąłem ciągle jeszcze zaskoczony. – Lepiej idź już, bo to jest zaraźliwe.
– Spokojnie – Ola wyszła z kuchni, niosąc dwie filiżanki. – Objawy są jak przy grypie, ale jak mnie zapewnił lekarz, to nie jest zaraźliwe. Napijmy się kawy, a temu słodkiemu pacjentowi niech cieknie ślinka. – Postawiła tacę na stole, podeszła do mnie i delikatnie pocałowała w czoło.
Rozmawialiśmy o niczym, po piętnastu minutach Marzena wyszła.
Nie wiem, jak to możliwe, ale Ola wiedziała. Nie mówiła nic, ale widziałem to w jej smutnym spojrzeniu, w zrezygnowanych westchnieniach, opuszczonych bezsilnie ramionach.
W końcu – gdy po kilku dniach poczułem się lepiej i szykowałem się rano do pracy – przy śniadaniu zagadnęła mnie tak, jak rozmawia się o pogodzie czy zakupach, które trzeba zrobić w markecie:
– Zdradzałeś mnie z nią. – Jadłem właśnie chleb z dżemem i mało się nie udławiłem.
– O czym ty mówisz, Oleńko? – Odchrząknąłem i poszedłem do kuchni po papierowy ręcznik, ale tak naprawdę chciałem mieć chwilę na pozbieranie myśli.
– Nie udawaj, Grzegorz, chociaż na tyle mniej odwagi.
Nic nie powiedziałem, bo nie wiedziałem, co mam mówić. Zaprzeczać, bez sensu, przyznać się i zrobić przykrość Oli...
– Porozmawiamy, jak wrócę z pracy – wykręciłem się i wybiegłem z domu, goniony własnym cieniem. Gdy byłem na dworze, otworzyło się okno od naszego mieszkania i wychyliła się z niego moja żona.
– Grześ, twoja czapka i szalik, przecież jest mróz, a ty ledwo co wyzdrowiałeś – powiedziała i rzuciła mi zawiniątko.
– Dziękuję, kochanie – zwołałem i teraz już naprawdę uciekłem. Czułem się jak największy drań, który zawiódł kogoś, kto jest, ach... – Kopnąłem pryzmę zmarzniętego śniegu, a ten rozsypał się dookoła tysiącami drobinek. Nie wiem, jak doszedłem do siedziby wydawnictwa, nie pamiętam drogi.
I właśnie teraz, kilka miesięcy później, Marzena mówi mi, żebym się nie dąsał i wpadł do niej na kolację. Po raz kolejny próbuje rozdzielić mnie z Olą. Miałem dość. Następne kroki skierowałem do szefa, by mu złożyć swoje wypowiedzenie.
– Ale co pan, panie Grzegorzu! – Wstał zdziwiony i aż wyszedł zza biurka, co mu się rzadko zdarzało. Nie chciałem tłumaczyć prawdziwych powodów, choć to, co powiedziałem, nie było kłamstwem.
– Wie pan, panie dyrektorze, że moja żona jest poważnie chora. Teraz potrzebuje mnie najbardziej i muszę być przy niej.
– Tak, tak, oczywiście, ale jest pan filarem działu literatury. Może zgodzi się pan na urlop bezpłatny, a gdy małżonka wyzdrowieje, wróci pan do nas?
– Dziękuję, panie dyrektorze, ale już podjąłem decyzję. Do widzenia.
Wyszedłem na zmrożone ulice, jednak zanim dotarłem do domu, minęło wiele godzin...
Byłem z Olą jeszcze dwa lata, nim nowotwór pokonał jej silną wolę. Dwa cudowne i okrutne lata, a dokładnie siedemset dwanaście dni, z których każdy był niczym dar niebios, ofiarowany przez los i dzięki temu bezcenny. Poza dwoma zdaniami tamtego feralnego dnia, nie wspomniała więcej o Marzenie, nie musiała. Chyba mi wybaczyła tę chwilę słabości.
Wybaczyłaś mi, Oleńko? Spojrzałem w błękitne niebo, jakby szukając potwierdzenia. Odpowiedziało mi ciszą.