Charyzmatyczny projektant, Tomasz Ossoliński, nazywa siebie krawcem. Skończył technikum odzieżowe, kroju uczył się od rzemieślników, może dlatego potrafi nie tylko fastrygować modne ciuchy na pokaz, ale szyć stroje z epoki dla opery i teatru. Ubierał do filmu Diane Kruger i Isabelle Huppert. Dawał lekcje krawiectwa Andrzejowi Sewerynowi do roli w Królowej. Robił kostiumy do Traviaty Mariusza Trelińskiego. Uszył kreację dla Olgi Tokarczuk na bankiet noblowski. W jego garniturze Paweł Pawlikowski odbierał Oscara za Idę. Sprawdziłem, że Tomasz Ossoliński umie też haftować i robić na drutach.
Atelier mistrza powinno wyglądać jak kraina czarów. I taka jest pracownia w Domu pod Gigantami. Trzy przestrzenie: gabinet projektanta, artystycznie zagracony, na korkowej ścianie szkice do pokazu na 30-lecie pracy, już niedługo. I gadżety, Tomek z pietyzmem otwiera pudełko kupione na pchlim targu na Kole… a w nim naparstek, stuletni. „Zawsze szyłem bez naparstka, wreszcie mam”. Druga strefa – showroom dla klientów. Kreacje na wieszakach, każdy model inny, to znak, że nie odbywa się tu produkcja seryjna. Lustro. Cen brak i słusznie. Są za to, na ścianie, zdjęcia światowych gwiazd z osobistymi dedykacjami dla projektanta. I wreszcie część „robocza”. Tu się pracuje. Na manekinach ubrania powstające. Na jednym kostium Andrzeja Seweryna z serialu Królowa. W kącie maszyna, przy której, gdy zespół już skończy pracę, siada Tomek, zawsze boso, i… może tak do nocy. Podczas naszej rozmowy próbuje przyszywać aplikacje do wykwintnego płaszcza na jubileuszowy pokaz, ale po kilku pytaniach wydaje się nieobecny, więc albo praca, albo wywiad. Zaczynamy: Na powitanie słyszę: „178 centymetrów, rozmiar 50, prawe ramię niżej”. To o mnie.
Twój STYL: Co jeszcze widzisz w człowieku?
Tomasz Ossoliński: Przyglądam się ludziom, lubię ich poznawać. Kontakt z krawcem jest intymny. Klientów zawsze przymierzam sam, tylko… przymiarki kobiet przejmuje asystentka Kasia. Ktoś staje przed lustrem, trzeba go zmierzyć, dotknąć. Zawsze o tym uprzedzam, bo należy uszanować, że ubiera się człowieka, nie manekin. Po jakimś czasie może nie pamiętam jego imienia, ale zapamiętuję, jak jest zbudowany. Wraca po latach, a ja przypominam sobie, co robiłem, by ubranie dobrze na nim leżało.
Mówisz, że garnitur to wizualne oszustwo. Korci mnie, by poznać krawieckie sposoby, żeby ktoś w ubraniu wyglądał lepiej niż… bez.
Poznając klienta, oceniam, jak proporcjami można poprawić jego sylwetkę, dodać jej wizualnej charyzmy. Każdy ma wcięcie w talii, jest takie ważne miejsce. Jeśli je uchwycimy, mamy sukces i nawet osoba, która źle czuła się w garniturze, na koniec przed lustrem się uśmiechnie. Mam radochę, gdy ktoś z trudną figurą poczuje się w nowym ubraniu fajnie. Patrząc na gwiazdorów złotej ery Hollywood, na przykład Clarka Gable’a, ulegamy złudzeniu, że był przystojny, a naprawdę był chuchrem, tylko miał dobrze skrojone garnitury.
Czasem wystarczy skrócić marynarkę.
Błąd. Krępi panowie, którzy chcą wyglądać jak Włosi, noszą za krótkie marynarki. W efekcie mają w nich ciężki tyłek. Marynarka ma swoją tajemną długość, złotą proporcję, trzeba ją wyczuć. Marszand ogląda obrazy i czuje, który jest dobry, a ja wiem, jaka ma być konstrukcja marynarki. Ciebie też widziałem w za ciasnej marynarce.
Mogłeś powiedzieć.
A po co? Widzę czasem, że ktoś się źle ubrał, ale jeśli dobrze się w tym czuje albo traktuje ubranie tylko jak pokrowiec, nie będę go nawracał. Projektant nie musi być prorokiem.
Życzliwie podchodzisz do ludzi. A masz czasem obawę, że twoje ubraniowe „oszustwo” się nie powiedzie?
Miałem pietra, ubierając Anię Dzieduszycką przed galą oscarową (rola Julki w nominowanym do Oscara filmie Tadeusza Łysiaka Sukienka.) Ania jest karlicą, tak o sobie mówi, ma 118 centymetrów wzrostu, ale to dorosła kobieta, proporcje jej ciała nie są dziecięce. Sukienka to nic, ale ja Ance uszyłem smoking! Siedziała tu u mnie kilka dni przed galą, a ja mierzyłem i kroiłem. To było wyzwanie. Rękaw marynarki dla Ani ma specjalną konstrukcję. Ale gdy smoking przymierzyła, popłakała się.
Krawiec – zawód terapeutyczny?
Coś w tym jest, więc przestrzegam reguły, że poza kreacjami do teatru, do filmu, bo to projekty artystyczne, nie ujawniam, kto się tutaj ubiera. Klienci wiedzą, że to relacja bezpieczna.
I w ogóle jesteś wolny od lansu. Taki oksymoron: projektant gwiazd, ale nie celebryta. Bo…?
Gdy mnie wychowano, nie było „ścianek”. Fotografowie na imprezach wiedzą, że nie lubię, gdy robi mi się zdjęcia. Na nagrodach Doskonałości „Twojego STYLU” nie usiadłem w pierwszym rzędzie, bo to mnie peszy, stałem pod ścianą.
Muszę cię o to zapytać. Gdy wrzucam w Google hasło „Tomasz Ossoliński”, czytam: „Kanonik krakowski, cześnik drohiczyński herbu Topór…”. To prapradziadek?
Mam zasadę, że nazwisko jest, jakie jest, ale pracuję na nie sam. Mój stryj, penetrując kościelne księgi, stworzył drzewo genealogiczne rodziny na wiele pokoleń wstecz. A jest… listonoszem. Mnie to śmieszy. Wiem tylko, że kilku przodków taty było… krawcami. Raz dziennikarka zapytała, kiedy dorobiłem sobie drugie „s” w nazwisku, bo nie zgadzało się jej, że chłopak ze skromnej rodziny na Śląsku może nazywać się Ossoliński. A to proste: z Kresów wywożono albo na Wrocław, albo na Śląsk, wielu lwowiaków tam jechało. Omijam ten temat. Moim show jest pokaz mody, a nie moje życie.
W Polsce prawie nie ma krytyki mody. Kto jest twoim sumieniem, superwizorem pilnującym, czy to, co robisz, jest dobre?
Pierwsze skojarzenie – wasza felietonistka mody Joanna Bojańczyk. Niedawno zadzwoniła po komentarz i uświadomiłem sobie, że znamy się od 25 lat, bo pierwsza pisała o moich debiutanckich gorsetach. Ale drugiej polskiej Suzy Menkes nie ma. Na co dzień ja sam pytam, czy to, co robię, nie jest powtórką, recyklingiem pomysłów. Wisi na pięterku kilka rzeczy nieskończonych, które porzuciłem z tego powodu. Garnitury, w które miałem się ubrać, ale uznałem, że nie warto. Niedawno robiłem dla Marysi Seweryn kostiumy do sztuki Édith i Marlene, gdzie Marlenę Dietrich gra chłopak. Uszyłem prawie cały kostium, ale zrezygnowałem, poczułem, że to nie zadziała, ubrałem go inaczej. Trudne, bo człowiek ma tendencję, żeby siebie lubić. Nie wiem, czy ja siebie lubię. Dawniej nie lubiłem. Długo nie patrzyłem w lustro, bo nie akceptowałem swojego wyglądu. Kiedyś ukradli mi komputery, archiwum fotograficzne przepadło. Wysłałem do agencji prośbę o fotografie z moich pokazów, imprez, zobaczyłem swoje zdjęcia sprzed lat… fajny gość. Ale nie lubię oglądać siebie w telewizji, słuchać. W pionie trzyma mnie to, co tu w pracowni.
Historię Tomka można by zacząć od obrazka zatrzymanego w jego pamięci: małe mieszkanie w Katowicach, w kuchni maszyna do szycia. Czarny łucznik z nożnym napędem fascynuje chłopca, babcia daje mu czasem ścinek materiału, z którego po zszyciu powstaje woreczek. Rodzinna legenda mówi, że mając sześć lat, przyszły projektant uszył sobie krótkie spodnie. Albo można przypomnieć chwilę w tramwaju numer 14 z Mysłowic do Katowic, którym po lekcjach jechał do pracowni rękodzieła w Pałacu Młodzieży. Hafty, makramy, tkactwo – zakochał się w tym. Następnym etapem było technikum odzieżowe. Ale na początek lepsza jest taka historia: 19-letni Ossoliński idzie przez rynek w Katowicach i kręci mu się w głowie. Właśnie ma zostać głównym projektantem w Zakładach Przemysłu Odzieżowego Bytom.
Nastolatek na dyrektorskim stołku, jak to się robi?
Prosta sprawa. Trzeba zadebiutować jako projektant, mając lat 17. Pisały o mnie śląskie media, Nina Grela w „Dzienniku Zachodnim” recenzowała mój pokaz, w piątki w regionalnej telewizji opowiadałem o modzie. Więc gdy z Bytomia odeszła Maria Węgiel, legenda świata mody męskiej, w fabryce wiedzieli, że jest taki chłopak na Śląsku. Zaproszono mnie na rozmowę z prezesem Szydło. Miałem już wtedy 190 centymetrów wzrostu, co sprawia, że jak wchodzę, to mnie widać. A że żołądek skręca mi się ze strachu, tego nikt nie wie. Wyszedłem z gabinetu jako główny projektant, z pensją około 700 złotych. Poczułem się bogatym człowiekiem.
Miałeś pojęcie, jaka to skala: wielki zakład, trzy tysiące ludzi.
Nie do końca, ale… w domu była pocztówka reklamowa Bytomia, na niej dwóch mężczyzn w garniturach: jeden w fuksjowym, drugi w czarnym. Pytałem babcię, co to za zjawisko. Wyjaśniła, że jest na Śląsku fabryka, która szyje takie ubrania. W wyobraźni kilkulatka to był artystyczny olimp. Niestety, zginęła mi ta pocztówka.
Wiesz, co to jest syndrom oszusta? Dostajesz wysokie stanowisko, ale czujesz, że się nie nadajesz.
Ja byłem już wtedy poważnym, ambitnym człowiekiem. Zarzucałem sobie tylko, że zacząłem karierę rok później niż Yves Saint Laurent, który debiutował, mając 16 lat. A w tym wieku trzeba się wziąć do pracy. Dlaczego mnie przyjęto, dowiedziałem się dwa lata temu od Jerzego Antkowiaka. Prezes Bytomia zadzwonił do niego. Miałem szczęście, bo Antkowiak znał mnie z pewnego pokazu. W technikum odbył się konkurs magazynu „Burda”. Domorosłe krawcowe kroiły, szyły i robiły za modelki, a Jerzy był w jury. Uznałem, że to szansa: bóg przyjeżdża do mnie, do Dąbrówki Małej, nie ja do boga. Muszę mu pokazać, że istnieję. Postanowiłem zrobić pokaz, nie mając pieniędzy nawet na metr materiału. I nagle olśnienie: uszyję gorset. Antkowiak zapamiętał.
Przychodzi małolat do fabryki…
…a w samej wzorcowni pracuje stu krawców w wieku 50–60 lat. Mogli mi dać wycisk, ale na Śląsku jest inny etos pracy, szacunek dla hierarchii. Był tam starszy krojczy, miał na imię Maks. Gdy wymyśliłem, że skroimy kamizelkę w paski, po skosie, tak że jak się ją zapnie, paski będą się zgadzały, Maks uznał, że się nie da. Stanąłem nad nim, a byłem wyższy o głowę, pokazałem, jak ma to skroić, i odtąd… było miło. Spotkałem też anioła stróża w dziale przygotowania produkcji, Urszulę Leleń. Wyłapała, co się dzieje, wzięła mnie na stronę: „Panie Tomku, ja panu pomogę, tylko musi pan pewne zadania domowe odrobić”. Codziennie rano byłem u niej na śniadaniu, pani Urszula jadła kanapkę z serem i dżemem i opowiadała, jak działa fabryka: procedury, dokumenty… Przyszedłem do Bytomia 1 czerwca 1997 roku, a we wrześniu, na otwarcie Targów Poznańskich, pokazaliśmy kolekcję 300 garniturów. Kiedy na koniec wyszedłem ukłonić się publiczności, byłem nastolatkiem.
Próbuję sobie wyobrazić, co czułeś. To już była dorosłość?
Dorosły i samodzielny stałem się w wieku 18 lat, gdy dostałem dowód osobisty. Poszedłem wtedy do urzędu miasta, powiedziałem, że jestem projektantem i proszę mi dać mieszkanie. Dostałem, bo artyście należało dać. To był strych, tak jak sobie wymarzyłem, mansarda przy ulicy Wojewódzkiej. Miałem ją długo, była kapsułą czasu, gromadziły się w niej pamiątki kolejnych etapów życia. Ale zaskoczę cię: niezależność poczułem dopiero parę lat temu. Kiedy w 2019 roku przeprowadziłem się do tej pracowni, czułem onieśmielenie, że może jest za droga, ponad miarę. Potem przyszedł covid i musiałem wszystko zamknąć, był lęk, bo przecież trzeba zapłacić czynsz, wypłacić pensje… Więc kiedy w sylwestra 2020 dotarło do mnie, że przeprowadziłem firmę przez kryzys, to się upiłem. Dzisiaj już umiem powiedzieć, że jestem dobry w tym, co robię.
Katowicka hala „Spodek”, 20 maja, przyćmione światła, godzina przed pokazem. Na galę 30-lecia swojej pracy Tomek wybrał rodzinny Śląsk. Na płycie tysiąc krzeseł, ale widownia zapełni się do ostatniego miejsca. Za kulisami 40 modelek i modeli, harmider przygotowań, a Tomek spokojny, w czarnym smokingu krąży jak duch. Pokaz jest klasyczny: stonowana muzyka Ravela, prosta choreografia, bronią się ubrania: długie, mięsiste płaszcze z aplikacjami, oversizowe spodnie i marynarki. Efektownie. Po pokazie poruszająca scena: na wybiegu, w chabrowym stroju dandysa, siedzi 88-letni Jerzy Antkowiak, legenda Mody Polskiej. Tomek klęcząc przy krześle, serdecznie obejmuje swojego mentora.
Jakie ważne przesłanie usłyszałeś od Jerzego Antkowiaka?
Odbyłem z nim wiele rozmów, bo produkuję film dokumentalny o panu Jerzym. Łatwiej mi jednak powiedzieć, czego od niego nie usłyszałem: oczekiwałem, że będzie mnie chwalił, ale on nie jest wylewny. I nadal jest ze mną na „pan”. Wypiliśmy razem morze wódki, bo Antkowiak, mając 88 lat, potrafi nad ranem wrócić z imprezy i jest świetnym kompanem. Mnie jednak trzyma na dystans, wciąż trochę onieśmiela.
Zabawne, nieśmiały dyktator mody. To opowiedz o swoim pierwszym spotkaniu z gwiazdą.
Jako uczeń technikum przyjechałem do Warszawy. Projektantka Kalina Paroll, która widziała moje gorsety na pokazie, załatwiła mi w hurtowni Alexis materiały do nowej kolekcji. Nie było mnie stać na wygodną podróż, jechałem nocnym pociągiem, byłem na Centralnym o piątej rano. Załatwiłem sprawę, łaziłem po mieście i na Nowym Świecie spotkałem Grażynę Szapołowską. Przełamałem się, podszedłem, powiedziałem, że jestem projektantem, i dałem wizytówkę.
Symboliczne, bo pani Grażyna uchodzi za twoją muzę. Ale pytałem o coś innego: pierwsza kreacja dla znanej osoby?
Było pięciolecie „Vivy”, miała być okładka z gwiazdami. Iza Cisek wciągnęła mnie wtedy do zespołu jako stylistę, biegałem z torbą pełną ciuchów. I nagle… mam stylizować tę okładkę. Było 14 aktorek, ubierałem prawie wszystkie. Redakcja bała się wysłać kogoś do Mai Komorowskiej, żeby powiedział, że ma być ubrana na czerwono. Poszedłem ja. A potem jeszcze do pani Tyszkiewicz. Też zgodziła się wystąpić w czerwonym.
Masz jakiś kod dotarcia do gwiazd?
Sprawdziłem go z Isabelle Huppert, dla której szyłem kostium do filmu Skolimowskiego IO. Trzeba być konkretnym, wiedzieć, co chce się osiągnąć. Gdy Isabelle przyleciała na zdjęcia do Polski, jedyne, o co zapytała, to czy długość spódnicy jest właściwa? Odpowiedziałem: „Tak jak się umówiliśmy – 72 centymetry”. Nie było więcej pytań.
Jak moda zaprowadziła cię do filmu i teatru?
Samo przyszło. Film działa na moją wyobraźnię. W okresie, gdy robiłem pierwszy pokaz, w kinach grano akurat Królową Margot. Ta historyczna poetyka zrobiła na mnie wrażenie. Pomyślałem, że będę robił kostiumy, czary-mary i dostanę Oscara. Nie wiedziałem, jak wielkie jest to wyzwanie.
A jednak zaryzykowałeś, i to z rozmachem, męskimi kreacjami do Traviaty Mariusza Trelińskiego. Jak wygląda praca przy wielkim teatralnym wystawieniu?
Uwielbiam pierwszą próbę, gdy artyści siedzą jeszcze zwyczajnie ubrani i czytają tekst sztuki, a ja już wyobrażam ich sobie w kostiumach, rodzi mi się w głowie pomysł, jak będą wyglądać na scenie. Potem trzymam się tej wizji jak sznurka aż do premiery. Równolegle są studia historyczne, grzebanie w źródłach, najciekawszy etap. Uwielbiam Upadłe anioły z Mają Ostaszewską i Magdą Cielecką w Och-Teatrze. To sztuka z połowy lat 20. ubiegłego wieku, które znamy, wiemy, jak wyglądały sylwetki z tego czasu. Ale pogodzenie tamtych proporcji z figurą współczesnej kobiety okazało się trudne. Wtedy ludzie byli mniejsi, inaczej zbudowani. Przydało mi się moje doświadczenie konstruktora. Tak samo podczas niedawnej pracy nad kostiumami do XVII-wiecznego filmu historycznego. I co ciekawe, najwięcej uwagi poświęciłem wtedy rękawom.
Rękaw to rękaw.
Tak się wydaje. Rękaw z XVII wieku, źle skonstruowany, może wyglądać jak renesansowy albo biedermeierowski. Do skrojenia ośmiu sukienek przygotowywałem się trzy miesiące. Ale dla takiej pracy nie żal czasu, siedziałem w pracowni, szyłem, haftowałem, bo kostiumy do tego filmu w 90 proc. były szyte w rękach. Trzeba przy tym pamiętać, że kostium jest ubraniem roboczym, w którym artysta spędza dziesiątki godzin i powinien się w nim czuć komfortowo.
Pod warunkiem, że nie jest to suknia księżnej Diany, której replikę szyłeś. Z siedmiometrowym welonem.
To była przygoda. Dzięki kostiumografce Kasi Lewińskiej, która zleciła mi uszycie tej sukni do filmu The Silent Twins, wróciło oczarowanie, jakie czułem jako chłopiec, oglądając w 1981 roku ślub Diany. Wróciłem do dawnych zdjęć, do filmów. Paradoks, ale nie spotkałem się ani na moment z Letitią Wright, która grała główną rolę, miałem tylko jej wymiary, a ona jest drobniejsza od Diany. Szyłem suknię na mojej starej dużej maszynie, żeby nie pognieść tych 30 metrów jedwabnej tafty i żeby koronki nie były zmęczone.
Mówisz to z… czułością. Projektanci zakochują się w materiałach?
Coś w tym jest. Ja lubię, gdy tkanina jest mięsista, gdy wyczuwam jej układalność. Mówię, że materiału trzeba posłuchać, a on wtedy się odwdzięczy. Moi dostawcy wiedzą, że gdy coś chwycę, to to będzie najdroższe.
A najdroższe to ile?
500–600 euro za metr. A miałem też w ręce tkaninę na marynarkę, która kosztowała trzy tysiące euro. Bo była z wikunii andyjskiej, zwierzątka podobnego do alpaki. Wełnę wyczesuje się ręcznie z szyi tego zwierzątka…
Teraz wiem, za co płaci się u Ossolińskiego.
Na początku mnie to onieśmielało, ale na tym polega klasyka, że po latach wyjmujesz z szafy ciuch uszyty z dobrej tkaniny i możesz go włożyć. W teledysku Mori Dawida Podsiadły jest scena: Jerzy Skolimowski idzie ulicą w moim kaszmirowym płaszczu, który ma 10 lat, a wygląda jak nowy.
Dużą masz szafę?
No, taki pokój jak ten. Ale na co dzień mam kilka czarnych T-shirtów i pięć par dżinsów.
No właśnie widzę. A wiesz, że ty też masz prawe ramię niżej?
Oczywiście. Wszyscy jesteśmy asymetryczni.