Wywiad

Filip Pławiak: "Nie boję się trudnych tematów"

Filip Pławiak: Nie boję się trudnych tematów
Filip Pławiak
Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

Z roli w rolę, w ciągłym ruchu. Jako sportowiec mówi: wskoczyłem na falę i staram się nie spaść z deski. Jako umysł ścisły selekcjonuje propozycje. Jako aktor odebrał niedawno nagrodę Orła za rolę w filmie Biała odwaga. Odwaga to klucz do rozmowy z Filipem Pławiakiem. Aktorem, który mówi: „wyzwania mnie kręcą” – i to udowadnia.

Skończy wkrótce 36 lat, wygląda na mniej. Uważny, uśmiechnięty, wysportowany – ma brązowy pas karate. Fizyczne atuty wykorzystuje, ale chętniej zanurza się w psychikę postaci, które gra. Andrzej z Białej odwagi, nagrodzony Orłem, to mieszanka dobrych i złych cech. Patriota czy kolaborant? Polak czy… góral? – bo to się nie musi pokrywać. Wszedł w tę rolę totalnie, zaczął mówić jego językiem. Będziemy rozmawiać o niejednoznacznych bohaterach, piętrowych emocjach. Filip zapewnia, że mogę „wkładać kij w mrowisko”, zaczepne pytania są okej. Robi to ładną polszczyzną, ale – daję słowo – słyszę w jego głosie dźwięczną góralską nutę.

Filip Pławiak o roli w filmie "Biała odwaga"

Twój STYL: Na to liczyłam! Trochę czasu minęło, ale zaśpiew ci został. Trudno było nauczyć się historycznego języka, który sporo różni się od tego, co słyszymy dziś na Krupówkach?

Filip Pławiak: Mówić gwarą tak, żeby rodowici górale ze skalnego Podhala uznali ją za autentyczną – cholernie trudne. Uczył mnie Jasiek Karpiel-Bułecka, nasz konsultant od spraw związanych z góralszczyzną. Ćwiczyliśmy słówka, zwroty, szukaliśmy sposobu mówienia charakterystycznego dla konkretnych rodów, bo modulacja, artykulacja głosek może się różnić nawet w poszczególnych rodzinach, w miejscowościach oddalonych o kilka kilometrów. Kluczowa jest melodia, przydaje się dobry słuch. Jadąc samochodem, mówiłem do siebie po polsku, ale z tym zaśpiewem. Ucieszył mnie artykuł na temat gwary w polskim kinie, gdzie pani profesor Stanisława Trebunia-Staszel z UJ, napisała, że naszą była zachwycona.

Góralskie tańce były łatwiejsze do opanowania?

Tutaj liczyła się kontrola nad ciałem. Dało mi ją karate i inne sporty. Jeżdżę konno, gram w  tenisa, uprawiam kitesurfing. Tańca uczyliśmy się od podstaw – setki godzin treningu. Wiedzieliśmy, że jeśli w którymś z elementów technicznych: w gwarze, tańcu czy wspinaczce, będzie czuć ściemę, widz nie uwierzy w naszą historię. W końcu nauczyciele tańca orzekli, że jeszcze chwila i moglibyśmy pojechać na konkurs do Bukowiny. To była dobra recenzja.

Kiedy widzę, jak wspinasz się po wysokiej, pionowej skale, zaczepiony tylko końcówkami palców – podziwiam twoją odwagę, ale zachodzę też w głowę: po czorta szedłeś tam sam, przecież mogłeś mieć dublera?

Uwielbiam takie wyzwania. Marcin Koszałka, reżyser filmu, wspina się od lat. Z nim i Andrzejem Marciszem, wybitnym wspinaczem taternikiem, byliśmy na ściance i Andrzej uznał: jesteś w stanie to zrobić. Na osiemnaście miesięcy został moim trenerem. Zdjęcia realizowaliśmy kilkaset metrów nad przepaścią, na filarze Kazalnicy. Zamontowano statywy, przetransportowano tam tony sprzętu. Wcześniej konsultanci uznali: niemożliwe, żeby to zrobić w takich warunkach, w dodatku z aktorem, który uczy się wspinaczki od zera. Nie miałem lęku wysokości, przestrzeni. Jedyna obawa dotyczyła tego, że na nakręcenie sceny będzie tylko jeden dzień, ostatni na planie. Następnego zaczynałem zdjęcia do Rojsta, zmieniałem kolor włosów. Jeśliby się nie udało, druga szansa byłaby za rok. Dla mnie to było trochę jak igrzyska olimpijskie. Olimpijczycy szykują się przez lata na jeden konkretny start, ja przez półtora roku przygotowywałem się do jednego dnia zdjęciowego. Na plan jechaliśmy z trenerem i Marcinem. W pewnym momencie zaczęli dyskutować o tym, że… musimy odwołać zdjęcia! Zbierało się na burzę, ekipa zaczęła już zwijać sprzęt. Zaproponowałem: wyjdźmy na poziom, z którego mieliśmy trawersować, sprawdzimy warunki i wtedy zobaczymy. Zgodzili się, doszliśmy w to miejsce i zapadła decyzja: spróbujemy.

Nakręciliśmy wszystko, zeszliśmy na dół, trzasnęliśmy drzwiami auta i rozpętała się burza. To wyglądało na cud. „Nakręciliśmy wszystko” brzmi lajtowo w sytuacji tak ryzykownej. Mark Twain napisał: „Odwaga to panowanie nad strachem, a nie brak strachu”. Zgadzasz się?

Tak. Dlatego kiedy się udało, wzruszenie było ogromne.

Twój filmowy Andrzej budzi podziw, ale także złość i oburzenie. Współpracuje z Niemcami, wkłada faszystowski mundur. Osobiście rzadko tak się irytuję przed ekranem i mam ochotę krzyczeć do bohatera: co ty wyprawiasz, przestań! Czy po to robisz filmy, żeby wkurzać ludzi?

Nie chcę nikogo wkurzać, ale budzić emocje – na pewno. Chętnie biorę udział w przedsięwzięciach, które mocno dotykają, prowokują dyskusję. Andrzej to postać od początku skomplikowana. Powiedziałem Marcinowi: żałuję, że nie wiemy, kim był wcześniej. W porządku jest tylko w pierwszych scenach, np. gdy tańczy nad Morskim Okiem. Prawdopodobnie był dotąd człowiekiem pełnym pasji, pozytywnie nastawionym. Poznajemy go, kiedy zostaje doświadczony decyzją rodzinną, która jest dla niego krzywdząca, nie potrafi jej zrozumieć. Wpada w wir tragicznych wydarzeń i już wszystko zaczyna być źle. Musi dokonywać kontrowersyjnych wyborów i to są momenty, kiedy możemy go nie lubić.

Twoi bohaterowie w filmach Kamienie na szaniec czy Bitwa o Anglię są łatwiejsi do zaakceptowania, znamy ich. Biała odwaga odsłania kawałek skrywanej historii – o Goralenvolk, kolaboracji górali z faszystami. Przychodzi mi na myśl analogia ze spektaklem Mianujom mie Hanka, w którym aktorka Grażyna Bułka opowiada o niejednoznacznych losach Ślązaków. Myślisz, że rolą kina, teatru jest wydobywanie na wierzch tego, co uwiera, kłuje?

Na pewno. Rozumiem niechęć do pewnych spraw, ale nie widzę sensu w ich ukrywaniu. Nie rozumiem sprzeciwów wobec brania się do trudnych, niewygodnych tematów, bo moim zdaniem każdy ma prawo zrobić film o tym, co go interesuje. Z tego możemy wziąć jakąś mądrość. Fajnie, gdyby tak to funkcjonowało w życiu – żebyśmy na bazie wniosków wyciągniętych z  historii uczyli się, czego mamy się wystrzegać, na co uważać. Szczególnie w ostatnim czasie widzimy, że tak nie jest. Przygotowując się do roli Andrzeja, musiałem go polubić, ale przede wszystkim zrozumieć. W widzu też może powstać refleksja: gdybym sama, sam musiał podjąć decyzje, do których zmuszony był Andrzej – co bym zrobił? Takie dylematy robią się ważne i aktualne w kontekście tego, co dzieje się za naszą granicą. Nie wiemy, czy za jakiś czas nie staniemy wobec wyboru: walczyć czy uciekać? Z natury myślimy o sobie: podjąłbym słuszną, szlachetną decyzję. Ale nie jesteśmy tego pewni do momentu, kiedy naprawdę trzeba się zdecydować.

Nie darmo Wisława Szymborska powiedziała: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Grając postaci nie czarno-białe, zyskujesz coś jako człowiek?

Chyba to, że mogę głębiej w siebie popatrzeć.

Filip Pławiak: "Każda rola jest dla mnie ważna, jak pierwsza"

Nie boisz się? Może znajdziesz tam mrok? Podobno każdy trochę go w sobie ma. Pokazujesz to rolą Karola w Czerwonym pająku. Młody człowiek zamiast jednoznacznie potępić zabójcę, próbuje go „oswoić”, w  jakimś sensie magnetyzuje go zło…

Lubię tę rolę. Cieszyłem się, że tuż po filmie Bilet na księżyc, w którym grałem sympatycznego chłopaka z kręconymi włosami, miałem okazję wcielić się w zupełnie inną postać. Podobało mi się to skomplikowanie psychiczne bohatera i zadanie, które dostałem: wzbudzenie w  sobie fascynacji mroczną stroną człowieka. Uważam, że wbrew pozorom to nie jest trudne. Ludzi bardziej interesują negatywne wiadomości, zło wzbudza większe emocje. Długo zastanawiałem się nad motywacjami Karola – co myśli, mając przed oczami śmierć, okrucieństwo. Byłem na sekcji zwłok, w muzeum kryminalistyki oglądałem eksponaty związane ze zbrodniami seryjnych morderców. Co mogło go w tym pociągać? Chyba nikt z nas nie jest idealny, każdy miewa różne myśli, nie zawsze szlachetne. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się , że jeśli ma się właściwą konstrukcję psychiczną, to można bez problemu rozróżnić, co jest dobre, a co złe. I to wystarcza.

Twój zawód zachęca do pociągania za sznurki filozofii. Wciąż jestem ciekawa, dlaczego go wybrałeś. I czy było odwagą wyjechać na studia aktorskie z maleńkich Witowic Górnych na Podkarpaciu?

Nie mam wrażenia, że to coś wyjątkowego. Dorastałem w czasach, kiedy wszystko było już w miarę dostępne, możliwości większe niż te, które mieli rodzice. Z małej miejscowości większość osób wyjeżdża na studia. Trudność tylko w wyborze drogi. Zawsze lubiłem adrenalinę, rywalizację. Przejawiało się to w sporcie – karate uprawiałem dziewięć lat, ale grałem też w nogę, w siatkę, w podstawówce jeździłem na wszystkie zawody. Superdzieciństwo. Jako „środkowe” dziecko miałem najlepiej – starsza siostra przecierała szklaki, a najmłodszy brat był trochę pod kloszem. Popołudnia po szkole spędzałem na świeżym powietrzu z kolegami. Graliśmy w piłkę, potem jechaliśmy rowerami do jedynego sklepiku w naszej miejscowości na oranżadę. Obok boiska był sad kolegi z klasy, przeskakiwaliśmy przez siatkę, żeby zjeść parę jabłek albo gruszek. Lekcje odrabiałem w tzw. międzyczasie, tego pilnowali rodzice nauczyciele. Jednocześnie brałem udział w konkursach recytatorskich. Wiem, że tata recytował jako dziecko, jego kuzynka jest aktorką, ale większych tradycji w rodzinie nie było. Jestem umysłem ścisłym. Zdałem jednocześnie na aktorstwo do Łodzi i na informatykę w krakowskiej AGH. Aktorstwo wygrało, bo ten zawód obiecywał wyzwania. W głosie rodziców czułem, że woleliby dla mnie bezpieczniejsze zajęcie. Ale nie namawiali do zmiany decyzji.

A los ci sprzyjał. Zostałeś „wyłowiony” już na spektaklu dyplomowym w filmówce.

Graliśmy Z Różewicza dyplom, reżyserował Zbyszek Brzoza. Wcielałem się w kilka różnych postaci, łącznie z  dziadkiem. Faktycznie, na jedno z przedstawień przy jechał Jacek Bromski. Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie pani dziekan i  powiedziała, że ma dla mnie scenariusz od niego. Byłem przekonany, że to już propozycja roli – jednego z dwóch braci, głównych postaci w Bilecie na księżyc. Ucieszyłem się. Później okazało się, że jestem zaproszony na casting. W poprzedzający go wieczór nie mogłem zasnąć i dla uspokojenia pomyślałem: może będzie tak, że przyjdę, zagram, a reżyser podejdzie i powie „ty właściwie to masz, musiałem się tylko upewnić”. I następnego dnia dokładnie tak się wydarzyło. Jestem wdzięczny za tę szansę.

„Diament wyłuskany z popiołu”, „zwierzę kamerowe”, „ma charyzmę” – usłyszałeś o sobie na starcie. Trudno mierzyć się z czymś takim, mając niewiele na koncie aktorskim?

Raczej nie zwracałem na to uwagi. Taka opinia jest supermiła, ale może blokować. Starałem się nie czuć presji. Na samym początku, kiedy miałem za sobą dwa dni zdjęciowe w Wenecji Jana Jakuba Kolskiego, wydawało mi się, że jak już się zagrało w filmie, to się jest w branży. Nieważne, że chodzi o siedem sekund na ekranie, bo chyba tyle widać mojego zakonnika w Wenecji. Później zrozumiałem, że za każdym razem trzeba udowadniać swoją wartość. Nie osiądę na laurach. Każda rola jest dla mnie ważna, jak pierwsza.

Filip Pławiak: "Staram się nie żałować wyborów"

Wybierając role, kierujesz się analizą czy sercem?

Polegam na intuicji i na tym, co emocje podpowiadają mi po przeczytaniu scenariusza. Staram się nie żałować wyborów. Jeśli w danym momencie wydaje mi się, że coś nie jest dla mnie dobre, to widocznie nie jest.

Wracając do Białej odwagi, co podpowiedziała intuicja, kiedy zaproponowano ci rolę Andrzeja? Nie szepnęła: oszalałeś, w co się pchasz, będzie szum, afera?

Najpierw miałem zagrać Maćka, „dobrego” brata. Kiedy zadzwonił reżyser z propozycją zmiany, nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Ale przekonał mnie. Cenię Marcina Koszałkę od czasów Pająka i po prostu chciałem zagrać u niego. A kontrowersje mnie nie interesują. Szum? Trochę go było przed rozpoczęciem zdjęć. Baliśmy się, czy filmu nie zablokują protesty Związku Podhalan. Nie doszło do tego, zdjęcia przebiegły spokojnie poza drobnymi incydentami. A to wycofał się w ostatniej chwili ktoś, kto miał nam wynająć dom, a to nie zjawili się na planie umówieni tancerze. Po premierze nie miałem negatywnych komentarzy na Instagramie ani Facebooku. Spodziewałem się hejtu, ale go nie było.

Jest Orzeł, główna nagroda Polskiej Akademii Filmowej za pierwszoplanową rolę męską. Gdy ją odbierałeś, wydawałeś się taki… rozradowany.

Bo to miły sygnał docenienia przez branżę, potwierdzenie, że zmierzam w dobrą stronę. Orzeł jest też sympatycznym zamknięciem tej historii. Jak mówiłem, po zejściu z planu Białej odwagi zacząłem zdjęcia do Rojsta. Super, że mogłem od razu przeskoczyć w  inny projekt, postać i  czasy – lata sześćdziesiąte. Świetnie wspominam spotkanie z reżyserem Jankiem Holoubkiem, polubiliśmy się.

Filip Pławiak o rolach w "Rojście" i "Anieli"

Częścią pracy przy Rojście był odważny eksperyment. Sztuczna inteligencja połączyła głosy twój i Piotra Fronczewskiego – grałeś jego postać w młodości. Mógłby to być przyczynek do dyskusji o etyce aktorstwa, o naruszaniu ikoniczności artystów takich jak Fronczewski. Ale to chyba znak czasów. Ważne doświadczenie?

Ciekawe. Technicy mieli godziny nagrań głosu młodego Piotra Fronczewskiego i to, co nagraliśmy na planie. AI to zmiksowała. Intonacja, emocje pochodzą z moich „setek”. W sensie przekazu aktorskiego było to dla mnie komfortowe. Choć zderzenie z efektem na początku trudne. Zwłaszcza że jako pierwszą Janek pokazał mi scenę graną po niemiecku. Później, kiedy oglądałem serial, już mi to nie przeszkadzało. Mojej dziewczynie również. Ciekawą sytuację miałem na premierze. Magda Różczka, z którą znaliśmy się słabo, powiedziała, że nie może się przyzwyczaić do mojego... prawdziwego głosu. Widziała tyle materiałów, że dla niej „mój” głos to ten filmowy. Pana Piotra nigdy nie spotkałem, nie znam jego opinii. Ale dostałem prezent od ekipy – winyl Franka Kimono z dedykacją „Od Kociołka dla Kociołka – Piotr Fronczewski”.

Z projektu przeskakujesz w projekt. Czekamy na Anielę, serial o kobiecie przyzwyczajonej do luksusu, która podnosi życie z ruiny. Z tobą w odsłonie zaskakującej.

Paweł Demirski, autor scenariusza, jest wybitnym dramaturgiem, zrobiliśmy razem teatr telewizji, jego sztukę W imię Jakuba S. Aniela to przewrotny komediodramat. Moja postać, mieszkaniec warszawskiej Pragi, zajmuje się sprawami nie do końca legalnymi. Mogłem kolejny raz pokazać się z innej strony, także pod kątem fizycznym – fryzura „na rondel”, tatuaże, zmieniony kolor oczu, blizny. Ekipa jest znakomita – oprócz Małgorzaty Kożuchowskiej w roli tytułowej m.in. Jacek Poniedziałek, Cezary Pazura, Gabriela Muskała, Monika Frajczyk. Reżyserują świetni Kuba Czekaj i Kuba Piątek, producentki są zaufane – te same, co w Białej odwadze – Magda Kamińska i Agata Szymańska. Drugi film, na który czekam, to Lachtara – Tęsknota – debiut Sebastiana Chondrokostasa, produkcja polsko- -grecka. Mojego ojca gra Branko Durić, czyli aktor z oscarowego No Man’s Land, główną bohaterkę – Iranka Sarina Farhadi. To film drogi, o relacjach między ojcem a synem, którzy próbują nawiązać kontakt po latach rozdzielenia. Wyjątkowo emocjonalny.

Z akcentem podróży polonezem, autem symbolem dzieciństwa wielu z nas. Jesteś sentymentalny?

Nie. Bardziej myślę o tym, co przede mną. Ale podróżowanie polonezem za granicę to faktycznie było coś – jak jazda wehikułem czasu. Dodatkowy bonus – dowiedziałem się więcej na temat greckiej emigracji z lat siedemdziesiątych.

Szczęśliwi, którzy mają ciekawy zawód. O czym marzysz dla siebie aktora i człowieka?

Marzenie związane z pracą: żeby dalej przychodziły ciekawe, różnorodne propozycje. Takie, które będą powodowały ekscytację i ciarki, od razu. A w życiu – żeby wszyscy byli zdrowi. Rodzice zawsze powtarzają: jak będziemy zdrowi, to sobie ze wszystkim poradzimy. Prawda.

W nagrodzonym filmie jest scena: niemiecki przyjaciel Andrzeja mówi o proszku do dłoni, który pomaga mu wspinać się na trudne skały – specyfik nazywa „białą odwagą”. Co dla ciebie jest takim proszkiem, dzięki któremu zyskujesz siły?

Ludzie. Relacje. Myślę, że nawet jeśli w życiu zawodowym działoby się dużo, przychodziły sukcesy, ale prywatnie coś byłoby nie tak – nie umiałbym być szczęśliwy. A u mnie w życiu prywatnym jest dobrze, ono mnie nakręca i daje energię. Jest moje. Dlatego o nim nie opowiadam. I dzięki, że nie pytasz.

Kim jest Filip Pławiak?

Filip Pławiak - Rocznik 1989. Aktor filmowy i teatralny. Ukończył Wyższą Szkołę Filmową i Teatralną w Łodzi. Laureat nagrody Orła (2025) za pierwszoplanową rolę męską w filmie "Biała odwaga". Zagrał m.in. w filmach: "Biała odwaga", "303. Bitwa o Anglię", "Wołyń", "Czerwony pająk", "Kamienie na szaniec" oraz serialach: "Rojst. Millenium", "Chyłka", "Nielegalni".

 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 06/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również