Dostaliśmy od rodziców propozycję, która zarazem kusi i odstręcza. Rozmyślamy z mężem, co zrobić. Niestety wydaje się, że żadna z opcji nie zadowoli całej rodziny, niezależnie od tego, czy się zgodzimy, czy nie.
Spis treści
Sprawa jest ważna, bo chodzi o miejsce do życie. Moi rodzice mają przestronne mieszkanie w kamienicy, które kilka lat temu pomogliśmy im wyremontować. Nie są już najmłodsi, ale nadal trzymają formę i dają sobie radę bez większej pomocy z naszej strony. Oczywiście staramy się często do nich wpadać; w końcu nie mamy daleko, bo mieszkamy w jednym mieście.
Zajmujemy dwa połączone lokale, znajdujące się na jednym piętrze. Zdecydowaliśmy się na taki model, bo dzięki temu zyskaliśmy dwa duże pokoje bez przesuwania ścian, a nasz syn potrzebował dla siebie dużo miejsca. To bardzo komfortowe warunki życia. Kiedyś myśleliśmy o wybudowaniu domu, jednak bliskość sklepów, lekarzy, szkół, przy jednoczesnej niechęci do dojazdów i wiecznych remontów, przekonały nas do pozostania w mieście. I tu, w trakcie spotkania u moich rodziców, pojawia się rzeczona propozycja: sprzedać oba mieszkania, kupić dom.
– My na dole – planowała mama – bo kolana już nie te, żeby chodzić po schodach. Wy będziecie na górze. Ogródek, cisza, brak spalin – nęciła. – Jak kupimy coś dalej od miasta, z pewnością zostanie jeszcze dość pieniędzy, żeby wysłać Artura na studia za granicą, i to bez żadnego wielkiego oszczędzania. Same plusy!
Czyżby?
Nie chcieliśmy podejmować decyzji na szybko. W końcu to rewolucja życiowa, a wcześniej w ogóle nie rozważaliśmy sprzedaży naszego „łączonego” mieszkania.
– Zastanowimy się – odparłam dyplomatycznie.
Na zdrowie i kondycję nie narzekaliśmy, więc akurat schody na pierwsze piętro nie stanowiły dla nas wyzwania. Ale obydwoje pracowaliśmy w firmach, które siedzibę miały w mieście, więc musielibyśmy dojeżdżać. A co ze studiami Artura? Chłopak przygotowywał się do matury, nie podjął jeszcze decyzji o studiowaniu za granicą. Jak zostanie w kraju, czy miałby ochotę dojeżdżać codziennie na zajęcia?
Z drugiej strony – cisza, spokój, czystsze powietrze i prywatność, której często brakowało w bloku. To były zdecydowane argumenty „za”. No i spełniłoby się moje marzenie o ogrodzie z prawdziwego zdarzenia, zamiast kilku skrzynek na balkonie. Byłoby gdzie chodzić na spacery, moglibyśmy wreszcie kupić psa…
– Nieźle to sobie wymyślili kochani teściowie – zauważył kpiącym tonem mój mąż, gdy dotarliśmy do domu. – Stała i darmowa opieka na starość. – Nie, żebym nie chciał im pomagać, ale co innego robić to z doskoku, a co innego być na zawołanie w trybie całodobowym, na wyciągnięcie ręki niemal, na gwizdnięcie.
– Myślisz, że o to im chodziło? – Lekko się wystraszyłam, bo uświadomiłam sobie jeden duży negatyw tej propozycji.
Mieszkanie z rodzicami… Zawsze byłam zdania, że dorośli ludzie powinni się usamodzielniać i wyprowadzać od rodziców, by zamieszkać na swoim. Możemy się kochać, ale jesteśmy inni. Różnią nas charaktery, przyzwyczajenia, upodobania, wreszcie wiek. I życzyłabym sobie, by domownicy szanowali nawzajem swoje granice. Niestety dobrze znałam moją mamę. Była kochana, ale wścibska. Prywatność w rodzinie dla niej nie istniała. Dobrze pamiętam, jak wchodziła do mojego pokoju bez pytania i pukania, jak niby z troski przeszukiwała moje rzeczy.
Może teraz umiałabym się jej postawić, ale czy będzie mi się chciało? Dom powinien być azylem, a nie polem bitwy. Nie byłam już dzieckiem ani nastolatką, na tyle elastyczną i spolegliwą, że dawałam się kształtować. Wiele rzeczy robiłam obecnie zupełnie inaczej niż ona, poczynając od gotowania i sprzątania, a na podejściu do pracy zawodowej i wychowaniu dziecka kończąc. Jak to pogodzimy? Ledwo o tym pomyślałam, poczułam się nieswojo. Czy znów będę musiała podporządkowywać się woli mamy?
Bo kto będzie gospodynią w takim dwupokoleniowym domu? Kto będzie rządzić? Rodzice – a dokładniej, mama – ze względu na to, że są starsi? Nobliwy wiek nie daje automatycznie patentu na rację. Ciało się starzeje, umysł też.
No i kwestia swobody. Liczyliśmy, że jak Artur zacznie studiować, zakosztujemy znów z mężem wolności, życia bez dziecka, bez obowiązków i ograniczeń z tym związanych. Może wyruszymy w jakąś podróż tylko we dwoje? Albo zaczniemy chodzić na randki. Druga młodość czekała tuż za rogiem…
Moja mama nie pochwaliłaby takiego podejścia do życia. Ona płakała, gdy się wyprowadzałam; właściwie chyba nigdy nie pogodziła się z faktem, że dorosłam. Nie rozumiała, jak możemy się cieszyć, że nasze dziecko rozważa wybór uniwersytetu w Londynie. Rozpatrywała to wyłącznie w kategoriach rozstania, odległości, braku kontroli, a nie widziała wielkiej szansy dla naszego syna i nie czuła dumy z Artura, z jego odwagi i pewności siebie.
Co do opieki, wcześniej czy później ten temat stanie się numerem jeden, bo po siedemdziesiątce stan zdrowia może się zmienić bardzo szybko. Czy wtedy nie zamienimy się w etatowych opiekunów, z trudem znajdujących chwilę dla siebie? Było nas stać, by w razie potrzeby zatrudnić kogoś do pomocy w codziennych obowiązkach. Ale moja mama, tak jak lubi się wtrącać, tak nie toleruje ingerencji innych w jej sprawy. Zaraz zaczęłyby się komentarze, że wynajmowania kogoś to zbędny wydatek, że nie lubi obcych w domu, że co to dla mnie odkurzyć górę i dół albo ugotować więcej zupy…
Może teraz to nie problem, ale ja też nie młodnieję. Tym bardziej cenię sobie moją swobodę. W moim wieku mam wracać pod rodzicielskie skrzydła, zaburzać porządek rzeczy? W ogóle mi się to nie podoba.
Idea domu pod miastem, bliżej natury, z dala od gwaru i smogu, ma swoje zalety, ale jeśli w pakiecie jest zamieszkanie z rodzicami, wady mogą przeważyć szalę. To przecież zobowiązanie na resztę ich życia. Czy mama na pewno dobrze rzecz przemyślała? A jeśli to tylko kaprys, pomysł wzięty z jakiegoś filmu, i poniewczasie zmieni zdanie, bo jednak w mieście bezpieczniej i bliżej szpitali?
Nie mam pojęcia, co zrobić. Tak ciężko się zdecydować, gdy z jednej strony nie chcę zranić rodziców, a z drugiej pragnę mieć po prostu święty spokój.