Rebecca Jane była zdradzaną przez męża bezrobotną. Nie miała pieniędzy na detektywa, który dostarczyłby potrzebnych w sądzie dowodów niewierności jej partnera, więc… z przyjaciółkami założyła kobiecą agencję detektywistyczną. W rozmowie z „Twoim STYLEM” opowiada, jak uczyła się fachu w akcji i zaczęła działać na skalę międzynarodową oraz dlaczego nie zawsze warto wierzyć pierwszemu wrażeniu.
Twój STYL: Skończyła Pani kryminalistykę? Miała Pani jakieś doświadczenie w pracy detektywistycznej, gdy zakładała Pani agencję? Ktoś z rodziny był w policji?
Rebecca Jane: Odpowiedź brzmi: trzy razy „nie”. (śmiech) W moim „przeddetektywistycznym” życiu zajmowałam się nieruchomościami. Wynajdywałam stare domy, remontowałam je i odsprzedawałam z zyskiem. Niestety, załamanie na rynku nieruchomości zmieniło moją sytuację zawodową z dnia na dzień. Do tego doszedł jeszcze kryzys prywatny. Zaczęłam podejrzewać, że mąż mnie zdradza. Postanowiłam wynająć agencję detektywistyczną.
TS: W swojej książce "W szpilkach na tropie. Prawdziwa historia Damskiej Agencji Detektywistycznej opisała Pani ten moment jako szokujące doświadczenie.
RJ: Zwróciłam się do trzech biur detektywistycznych z prośbą o pomoc. Wszędzie wyglądało to podobnie: protekcjonalni, mało komunikatywni faceci, którzy nawet specjalnie nie udawali, że moja historia ich obchodzi. Ożywiali się dopiero, gdy przechodziliśmy do omawiania stawek za prywatne śledztwo. Były horrendalne, zaczynały się od stu funtów za godzinę z zaznaczeniem, że muszę wynająć ich agencję na całą dobę i to minimum przez tydzień! W przypadku mojego zlecenia całodobowe śledzenie nie miało sensu – mąż sporą część dnia spędzał w biurze, gdzie pracowali sami mężczyźni. Mimo to detektywi nie chcieli słyszeć o żadnych modyfikacjach swoich usług.
TS: I wtedy wzięła Pani sprawy w swoje ręce? Jaki był pierwszy krok?
RJ: Zadzwoniłam do przyjaciółki, a potem jeszcze dwóch i poprosiłam, by razem ze mną śledziły mojego męża. Są szalone, więc się zgodziły, choć żadna z nas nie wiedziała, jak to właściwie ma wyglądać. (śmiech) Mieszkałam wtedy w małym miasteczku pod Londynem. Mój ówczesny mąż był zabawowym facetem, więc założyłam, że w czasie „nadgodzin do świtu” może bywać w nocnych klubach. To była tylko intuicja, ale posłuchałam jej i sporządziłam listę klubów go-go w okolicy. Kiedy oznajmiał, że zostaje w pracy do późna, obstawiałyśmy te kluby na chybił trafił. To było amatorskie, ale okazało się skuteczne. Któregoś dnia...
TS: ...mogła Pani zakrzyknąć „bingo!”?
RJ: Tak. Wchodził do jednego z nich, obejmując jakąś kobietę. Całowali się, sytuacja była jednoznaczna, obserwowałam ich z samochodu. Zrobiłam potrzebne mi zdjęcia, ale byłam tak wzburzona, że gdy stamtąd odjeżdżałam, wjechałam w stojącą nieopodal taksówkę. Stąd moja zasada numer jeden – detektyw nie powinien prowadzić śledztwa we własnej sprawie. (śmiech)
TS: Pozbyła się Pani niewiernego męża, ale nie kłopotów.
RJ: Kłopoty dopiero się zaczynały! Miałam kilkumiesięczną córkę, żadnych zleceń i groziła mi utrata domu. Wtedy wpadłam na pomysł, że skoro tak skutecznie poradziłam sobie z własnym śledztwem, może mogłabym pomóc innym zdesperowanym kobietom, których nie stać na tradycyjne biura detektywistyczne, i na tym zarobić. Zaproponowałam przyjaciółkom, żebyśmy założyły Damskie Biuro Detektywistyczne. Nie rzuciły od razu swoich biurowych posad, ale się zgodziły. Firma początkowo mieściła się w moim domu. Zaczęłam szukać zleceń.
TS: Jak?
RJ: Ogłoszenia w kobiecej prasie, ulotki rozrzucane po salonach piękności, klubach fitness, kawiarniach. Jako naszą specjalność przedstawiłyśmy „skuteczne weryfikowanie wierności w związkach”. Pierwszy telefon zadzwonił po czterech tygodniach. I... byłam przerażona.
TS: Dlaczego?
RJ: Jakaś obsesyjnie zazdrosna o męża kobieta bez najmniejszych podstaw do podejrzeń – tak to wyglądało na pierwszy rzut oka – błagała mnie, żebym przyłapała go na gorącym uczynku z wyimaginowaną kochanką. Podejrzewany o niewierność wyglądał na podtatusiałego grubaska, który całe dnie spędzał w biurze, potem grzecznie jechał do domu, a na Facebooku wypisywał, że „rodzina jest dla niego najważniejsza”. Mimo to tamta kobieta wydzwaniała do mnie w dzień i w nocy z histerycznymi „przeczuciami”, że mąż zdradza ją w pracy. Gdyby nie było to pierwsze zlecenie, pewnie zrezygnowałabym pod jakimś pretekstem, ale nie miałam nic innego do roboty, więc zajęłam się sprawą dla świętego spokoju. Trudnością było to, że ten mężczyzna nie włóczył się po knajpach, a większość dnia spędzał w gabinecie w firmie internetowej, gdzie trudno było się dostać komuś z zewnątrz.
TS: Co w takiej sytuacji może zrobić prywatny detektyw?
RJ: Namówiłam tę kobietę, by zainstalowała „pluskwę” w jego neseserze, z którym się nie rozstawał. I monitorowałam dane z urządzenia. Pierwsze sześć godzin nasłuchu to była biurowa nuda – spotkania z pracownikami, stukanie klawiatury komputera. Ale punktualnie o trzeciej bez żadnych wstępów rozległy się w jego gabinecie odgłosy, które jednoznacznie świadczyły, że odbywa stosunek ze swoją asystentką – cały czas wymawiał jej imię, dodając mnóstwo lubieżnych określeń. Przeczucia tej kobiety okazały się słuszne. Wtedy ukułam swoją zasadę numer dwa: dobry detektyw nie ocenia sprawy po pozorach. Winne okazują się czasem osoby, których nikt by nie podejrzewał o nieuczciwość.
TS: Skąd Pani wie, jak skutecznie przeprowadzić śledztwo? Gdzie nauczyła się Pani warsztatu?
RJ: Jeszcze przed założeniem agencji przeczytałam mnóstwo specjalistycznych książek o nowoczesnych technikach śledczych, na przykład takich, które bazują na wydobywaniu istotnych informacji z portali społecznościowych. Trudno sobie wyobrazić, jak wiele dowodów swoich win ludzie sami zostawiają w sieci! Zaliczyłam też kilka kursów kryminologii, śledziłam w internecie strony związane ze sprzętem detektywistycznym rodem z Bonda.
TS: Co na przykład ma Pani na myśli?
RJ: Mikrokamery ukryte w damskich zegarkach albo naszyjnikach, dyskretne mikroaparaty fotograficzne czy dyktafony zainstalowane w eleganckich długopisach. Mam taki sprzęt, choć korzystam z niego rzadko. Supertechnologie zawodzą czasem w kluczowym momencie, więc nie należę do ich fanów. Największe efekty przynosi staroświecka, sumienna i dyskretna obserwacja. Cała sztuka polega na tym, by była to obserwacja prowadzona we właściwych miejscach o właściwym czasie.
TS: Nie jest Pani fanką technogadżetów, a jaka jest Pani opinia na temat programów komputerowych dla detektywów? Słyszałam, że coś takiego istnieje.
RJ: Jest ich wiele i muszę przyznać, że pomogły mi w rozwiązaniu kilku nieoczywistych spraw. Na przykład sprawy oszusta, który sprzedawał bogatym ludziom „cudowne” koty. Miały nie uczulać. Za jednego brał dziesięć tysięcy funtów, a sprzedał ich setki – w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech i Rosji. W ciągu dwóch lat został milionerem. Sprytnie się kamuflował. Nigdy nie spotykał się z nikim osobiście, za to przedstawiał jakieś niesłychane certyfikaty, badania, rodowody. Ludzie się nabierali. Dopiero po pewnym czasie docierało do nich, że kupili zwykłe koty za niezwykłą cenę. Zgłosiło się do mnie kilka oszukanych osób, które wcześniej bezskutecznie próbowały znaleźć oszusta przez policję.
TS: Jak Pani udało się go dopaść?
RJ: Nawiązałam kontakt z oszustem jako potencjalna klientka, a gdy transakcja była już niemal zawarta, poprosiłam o zdjęcie „mojego” kotka z matką. Gdy je dostałam wraz z informacją, że kot pochodzi z unikalnej hodowli w USA, zbadałam pochodzenie zdjęcia. Okazało się, że zrobił je hodowca z Essex. Odnalazłam go bez trudu. Przez niego dotarłam do naciągacza, który miał bazę pod Londynem. Wcześniej sprawą zajmowali się inni detektywi, bez powodzenia. Mnie się udało, bo działam niestandardowo. Niektóre z pomysłów na zbieranie dowodów zdarza mi się zapożyczać z... literatury kryminalnej. (śmiech)
TS: Jakiś przykład?
RJ: Kiedyś musiałam śledzić klienta, który miał randkę z kochanką w restauracji. Usiedli tuż przy wielkiej witrynie, zupełnie nie podejrzewając, że ktoś ich śledzi. Układ ulicy był taki, że mogłam albo stać daleko od nich – wtedy nie byłoby mowy o sfilmowaniu randki, albo byłam skazana na to, że stanę tuż przed witryną restauracji, co mogło wzbudzić ich podejrzenia. Przypomniał mi się wtedy trik z jednego z kryminałów, które czytałam, i wyciągnęłam z bagażnika, w którym mam mnóstwo dziwnych przebrań, uniform reklamowy i torbę z ulotkami nieistniejącej firmy dekoracyjnej. Przez kilka godzin rozdawałam je pod restauracją, jednocześnie filmując dyskretnie pozamałżeńską randkę niewiernego męża.
TS: Za kogo jeszcze zdarzyło się Pani przebrać podczas akcji?
RJ: Za sprzedawczynię lodów, makijażystkę z przenośnym stoiskiem z kosmetykami, roznosicielkę pizzy, uliczną prostytutkę albo niezwykle dystyngowaną damę, kiedy miałam obserwować męża pewnej bogatej arystokratki podczas przyjęcia charytatywnego, na które wstęp kosztował kilka tysięcy funtów.
TS: Sprawy związane ze zdradzającymi się partnerami to największa część zleceń Pani agencji?
RJ: Tak było tylko na początku. Dziś tropienie zdrad to nie więcej niż pięćdziesiąt procent spraw, jakimi zajmuje się moja firma. Ponieważ działamy już na skalę międzynarodową – mamy biura w Londynie, Miami, Sztokholmie i Amsterdamie – trafiają do nas sprawy wymagające działań ponad granicami: poszukiwanie zaginionych osób albo dzieci porwanych i wywiezionych przez jednego z rodziców za granicę, tropienie międzynarodowych oszustw finansowych.
TS: Pani typowy dzień w roli detektywa?
RJ: Coś takiego nie istnieje. Moja praca to czasem dwanaście nudnych godzin spędzonych w samochodzie na śledzeniu „obiektu”, a kiedy indziej nocna wyprawa do którejś z podejrzanych dzielnic albo nieoczekiwana podróż za granicę. Kiedyś zdarzyło mi się, że obserwowana osoba nagle pojechała na lotnisko i kupiła bilet do Paryża. Było dla mnie oczywiste, że też kupuję bilet na ten sam samolot i lecę. Zawsze marzyłam o pracy, w której nie ma mowy o rutynie. Jak widać marzenia się spełniają.